[ Pobierz całość w formacie PDF ]
R
L
T
- Tak uważasz? - spytał lekko rozbawiony.
- Dobry z ciebie człowiek, Bryan.
- Jesteś pewna?
Na początku nie była, ale teraz nie miała wątpliwości. Wprawdzie starał się ukryć
swoją szlachetność, lecz nie bardzo mu to wychodziło. Czy człowiek niewrażliwy wrę-
czyłby jej pieniądze z polisy Dillona? Czy zaoferowałby kupno instrumentów muzycz-
nych dla dzieci z ośrodka?
- Zdecydowanie tak. Jesteś nie tylko porządnym facetem, ale również piekielnie
atrak... - Urwała, znów o kilka sekund za pózno.
Bryan wykrzywił usta w uśmiechu.
- Mów dalej, proszę.
Milczała.
- No dobrze, a ty? - spytał. - Też masz dobre serce, też jesteś piekielnie atrak... i tak
dalej. Nie sądzisz, że zasługujesz na coś więcej od życia?
- Z chwilą narodzin dziecka przestałam myśleć o sobie. Mam teraz obowiązki,
różne powinności. Jestem matką.
- Czasem nawet matki mogą się wystroić i wybrać na randkę.
Potrząsnęła głową.
- Inne tak, ja nie.
- Dlaczego?
Kiedy tak na nią patrzył, nie potrafiła się skupić. Tym bardziej że stali po dwóch
stronach nieposłanego łóżka, które przywodziło jej na myśl niepożądane obrazy...
- Brice mnie potrzebuje.
- A ty nie masz żadnych potrzeb? - spytał szeptem.
Pytanie było niebezpieczne, odpowiedz ryzykowna.
Morgan utkwiła spojrzenie w ustach Bryana. To, czego pragnęła, czego potrzebo-
wała, było zakazane, niedostępne. I takie musi pozostać. Nie może sobie pozwolić na
kolejną chwilę zapomnienia. Na uleganie emocjom. Bo jeśli się nie uda? Jeśli nie wyj-
dzie? Co wtedy? Nadal musieliby się widywać. Ona nie należała do rodziny Calibornów,
ale w żyłach jej syna płynie ich krew. Nie wolno jej narażać przyszłości syna.
R
L
T
- Mam wszystko, czego mi potrzeba - odparła.
Przyglądał się jej uważnie. Głos miała silny, zdecydowany, jakby wierzyła w to, co
mówi, ale jej spojrzenie mówiło co innego.
- Ja również - oznajmił.
Oboje kłamali.
Zapadał zmierzch, kiedy dotarli do Chicago. Bryan znalazł miejsce do parkowania
pod samym domem. Nie zdziwiło Morgan, gdy obszedł maskę i otworzył drzwi, jednak
była zaskoczona, gdy wyjął Brice'a z fotelika.
- Zaniosę go - powiedział, kiedy wyciągnęła ręce po syna. - Jeśli ci to nie prze-
szkadza.
- Oczywiście, że nie. - Wręcz przeciwnie. Spodobał jej się widok chłopczyka w
silnych ramionach wuja. - Wiesz, wcześniej nie zwróciłam na to uwagi, ale ty i Brice
macie dokładnie ten sam kształt brwi.
Zciągnął swoje.
- Serio?
- Nie jak tak robisz.
Przystanął.
- Jak co robię?
- Marszczysz się. - Zanim się zreflektowała, podniosła rękę i wygładziła mu czoło.
Potem szybko cofnęła dłoń. - A marszczysz często.
- Naprawdę?
- Ciekawe, czy kiedy Brice dorośnie, też będzie onieśmielał ludzi spojrzeniem.
- To wymaga wielu lat ćwiczeń. Wkrótce muszę zacząć go uczyć.
Chociaż powiedział to żartobliwym tonem, Morgan miała nadzieję, że będzie brał
czynny udział w życiu swojego bratanka. Bardzo tego pragnęła.
- Chyba ktoś ma mokro w spodniach - powiedział Bryan, kiedy winda zatrzymała
się na ostatnim piętrze.
- Daj, ja się nim zajmę.
- Nie trzeba, sami sobie poradzimy, prawda, Brice?
R
L
T
Chwilę stała z otwartymi ustami, patrząc, jak Bryan oddala się z dzieckiem w stro-
nę sypialni.
Położywszy małego na stole do przewijania, Bryan podwinął rękawy.
- Staraj się nie wiercić, okej?
W odpowiedzi Brice jeszcze energiczniej zaczął machać nóżkami.
- Nie to nie.
Od narodzin dziecka Bryan unikał jakiegokolwiek kontaktu fizycznego z Brice'em,
chociaż wiele razy kusiło go, aby wziąć bratanka na ręce. Po prostu sam widok małego
dziecka przywoływał zbyt wiele wspomnień, a nawet te dobre były bolesne. Dziś jednak
podjął ważną decyzję: musi stawić czoło swoim demonom i przyjąć na siebie rolę wujka.
Ten malec jest synem jego brata, spadkobiercą Dillona. Dlatego przekazał mu pieniądze
z polisy ubezpieczeniowej. Miał jednak świadomość, że pieniądze to kiepska namiastka
uczucia. Morgan i dziecko potrzebowali jego, Bryana, człowieka z krwi i kości. Bardziej
przerażała go myśl, że on ich również potrzebuje.
- Pewnie ucieszysz się, kiedy ci powiem, że trochę się znam na tych sprawach.
Brice zamrugał oczkami.
- Co, nie wierzysz?
Tym razem malec ziewnął szeroko i przekręcił główkę na bok. Czubkiem palca
Bryan obrysował jego ucho.
- Wygląda na to, że łączy nas coś więcej niż kształt brwi. Także kształt uszu. Masz
typowo calibornowe uszy, wiedziałeś o tym? Co, robaczku? Ciekawe, czy odziedziczyłeś
po swoim tacie umiejętność rozweselania ludzi? Bo twój tata nigdy niczego nie traktował
zbyt poważnie. - Bryan potrząsnął głową. - Twierdził, że ja to robię za nas dwóch.
Z trudem przełknął ślinę. Tęsknił za bratem. Tęsknił za Cadenem.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]