[ Pobierz całość w formacie PDF ]
- Typowe zapadlisko - uspokoił go Aukański. - Trzeba będzie rozebrać ten kawałek i zasypać.
- Długo to chcecie badać?
- Dwadzieścia minut, maksymalnie pół godziny.
Głowa zniknęła. Ruszyliśmy szybkim krokiem łamiąc cienką warstewkę lodu. Szliśmy
dziesięć minut. Strop był coraz bardziej popękany, a potem tunel nieoczekiwanie skończył się
murem. Ująłem w dłoń łom i zabrałem się za wyłamywanie cegieł. Mur był dość gruby. Wreszcie
udało mi się wybić jedną cegłę na zewnątrz. Usłyszałem wrzask bólu, a potem dobiegła mnie
wyjątkowo wymyślna wiązanka przekleństw. Popatrzyłem przez dziurę. Tunel na sporym odcinku
został pozbawiony stropu. Nad tak zaimprowizowanym kanałem remontowym zobaczyłem
podwozie autobusu. Po dnie kanału miotał się mechanik uzbrojony w potężnego "francuza".
- Franek! - darł się. - Sprowadz szefa, jacyś ludzie tu siedzą.
Zamierzył się kluczem. Uderzenie wyłupało kolejną cegłę. Cofnąłem się przestraszony.
- Chodu! - wrzasnął mój towarzysz.
Oddaliliśmy się biegiem. Wściekłe odgłosy łupania świadczyły o tym, że ktoś, a
prawdopodobnie kilku ludzi usiłuje wyłamać przejście do naszego tunelu.
- Wlezliśmy do bazy remontowej Miejskich Zakładów Komunikacyjnych - wysapał. - Mają tu
przy ulicy Stawki zajezdniÄ™ i warsztat naprawczy.
Wynurzyliśmy się koło maszyny.
- I co tam jest? - zapytał brygadzista.
- Zwykła dziura - uspokoił go Aukański. - Wsypcie w nią wywrotkę piasku i można jechać
dalej.
Po chwili ciężarówka podjechała na brzeg wykopu i zwaliła swoją zawartość w dół. Gdy
rozsierdzeni mechanicy dobiegną na miejsce przekonają się, że dalszą drogę zamyka im solidny
zawał.
- %7łe też mi się bez przerwy coś takiego przytrafia - jęknąłem. - Najpierw cięć z dwoma
gliniarzami, potem wojsko, a teraz zdenerwowani mechanicy.
Archeolog uśmiechnął się.
- Czasami się zdarza - uspokoił mnie. - Na mnie kiedyś w trakcie badań powierzchniowych
chłop zdenerwowany, że mu łażę po świeżo zaoranym polu, spuścił bardzo złego byka.
Maszyna drążąca posuwała się powoli do przodu pozostawiając za sobą dziurę w stropie
wypełnioną czystym piaskiem. Zaczęliśmy powoli zapominać o incydencie, gdy nieoczekiwanie
spostrzegłem, że piasek w otworze lekko się zapada. Zwróciłem na to uwagę archeologa. Popatrzył
w zadumie.
- Trochę osiada - powiedział wreszcie. - Będą musieli dać betonową plombę...
W profilu pojawił się kolejny ślad jakiegoś domostwa. Czarna smolista warstwa przepalonych
drewnianych desek, kilka kawałków gruzu, obok rów przeciął ścieżkę, która niegdyś prowadziła z
tego domu gdzieś w świat. Zabawne było patrzeć na cienką warstewkę żużlu rysującą się ciemną
kreseczką pół metra pod ziemią. Aukański sfotografował profil i dłubał teraz w poszukiwaniu
fragmentów szkła lub ceramiki mogących pomóc w datowaniu. Właśnie wygrzebał kawałek
filiżanki, gdy do naszych uszu dobiegł dziki okrzyk wojenny. Obejrzałem się. Z dziury w stropie
gramolili siÄ™ mechanicy w granatowych kombinezonach.
- To on! - wrzasnął kierując w moją stronę palec wysoki rudzielec, w którym rozpoznałem tego
z kanału pod autobusem. - Dorwiemy cię, draniu!
Wszyscy uzbrojeni byli w klucze francuskie albo łopaty. Było ich chyba sześciu, ale kolejni
gramolili się właśnie z dziury. Nagłym zrywem wdrapałem się po stromej ścianie rowu i rzuciłem
do ucieczki. Zawyli i ruszyli w pościg. Przebiegłem na czerwonym świetle przez ulicę i obejrzałem
się. O zgrozo, wcale nie zrezygnowali. Puściłem się znowu pędem. Dopadłem Rosynanta, na
szczęście kluczyki miałem już nieco wcześniej namacane w kieszeni. Zatrzasnąłem drzwiczki i
spuściłem blokadę. Otoczyli pojazd. Zapuściłem silnik. Któryś z nich walnął łopatą w szybę, ale
poliwęglan wytrzymał, nie powstała nawet rysa. Rozstąpili się, gdy odjeżdżałem.
- Jeszcze cię dopadniemy - zagroził rudzielec.
Pojechałem w stronę Wisły, potem zakręciłem w Miedzyparkową i wjechałem na estakadę. Z
góry oglądałem ich niespieszny odwrót: minęli obojętnie pracującego w wykopie archeologa i
chodnikiem powlekli się do widocznej na horyzoncie bazy remontowej. Uspokojony pojechałem do
ministerstwa.
Szef siedział nad jakimiś papierami.
- Co się stało? - zapytał patrząc na mnie uważnie. - Masz obłęd w oczach.
- Drobne starcie z klasą robotniczą - powiedziałem.
Streściłem przygodę. Uśmiał się bardzo.
- Dobra - powiedział. - Posiedz i popracuj, a ja pojadę zobaczyć, czy jeszcze czegoś nie
znalezli. Mnie mechanicy nie znajÄ….
Odetchnąłem z ulgą. Gdy po południu zszedłem na dziedziniec uwagę moją przykuła kartka
wetknięta za wycieraczkę Rosynanta. Wyjąłem ją ostrożnie. Była to reklamówka restauracji na
ostatnim piętrze Hotelu "Marriott', wykonana na kształt wizytówki. Po drugiej stronie tekturki
nabazgrano koślawymi literami:
19°°, dziÅ›, czekam. J.
Domyślałem się, kto ją tu zostawił. Tylko jakim cudem zdołał przeniknąć na strzeżony
dziedziniec ministerstwa? Wieczorem wbiłem się w garnitur i pojechałem do hotelu. Wjechałem na
ostatnie piętro. W drzwiach restauracji stał szwajcar w liberii.
- Moje nazwisko Daniec - powiedziałem. - Czy zostawiono dla mnie jakieś dyspozycje?
- Stolik pod oknem - wskazał mi ze służbowym uśmiechem.
Udałem się we wskazanym kierunku odruchowo poprawiając krawat. Restauracja nie zrobiła
na mnie najlepszego wrażenia. Drewno, marmur łączony z granitem, kinkiety z brązu, nieduże
stoliki z litego drewna. Stolik pod oknem odgradzało od reszty sali coś w rodzaju żywopłotu
ustawionego z palm w donicach. Przy stoliku siedział Jerzy Batura i spokojnie pałaszował szaszłyk.
Dosiadłem się.
- Chciałeś się ze mną widzieć? - zagadnąłem.
Kiwnął poważnie głową.
- Co ci zamówić? - zapytał podsuwając mi kartę dań.
- Nie będę niczego jadł w twoim towarzystwie.
- A co, mój widok odbiera ci apetyt? - zapytał z troską, a jego oczy błysnęły bielą.
Kelner wyrósł jak spod ziemi. Jerzy odprawił go gestem. Stumetrowa przepaść za cienką szybą
przyciągała mój wzrok. W dole widać było ogromną białą płaszczyznę - dach Dworca Centralnego.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]