[ Pobierz całość w formacie PDF ]
ma zamiar przeżyć postrzał, którym uraczył go Andrew Thomas.
297-
Wstaje, bierze strzelbę i zatacza się z powrotem do chaty. Na
końcu korytarza przekręca klucz w zamku pokoju gościnnego
i kopnięciem otwiera drzwi.
Andrew Thomas leży na łóżku bez ruchu.
- Wstawaj - mówi Luther. Nie wchodził do tego pokoju od
zeszłej nocy, kiedy wciągnął Andrew do środka.
Z bolesnym stęknięciem i trudem Andrew siada, opierając się
o ścianę z bali. Ramiona ma wciąż otulone kołdrą, dygocze, jego
oddech zamienia się w parę.
- Chodź ze mną - mówi Luther.
Andrew podnosi na niego wzrok, pokonany.
- Słyszałem wystrzał ze strzelby. Czy oni wszyscy nie żyją?
- Chodź ze mną.
Brat Orsona wbija wzrok w podłogę, jego oczy napełniają się
łzami.
- Po prostu mnie zabij.
Luther chwieje się. Zatacza się na ścianę, krew kapie spod
jego niebieskich dżinsów. Usiłuje wycelować. Jednak strzelba
wysuwa mu się z rąk, a on sam zwala się bezwładnie na kamien-
ną posadzkę.
#
Podnoszę dubeltówkę z podłogi i kładę palec na jednym ze
spustów. Kiedy przytykam lufę do piersi Luthera, mogę poczuć
smak obłędu i - mój Boże - jest słodki. Mam ochotę nacisnąć
spust, poczuć, jak strzelba kopie mnie w ramię, i patrzeć, jak on
wykrwawia się na kamieniach. Jednym słowem, aż do bólu pra-
gnę go zabić, i właśnie dlatego nie robię tego.
298-
#
Wlokę Luthera - żywego, choć słabnącego - na ganek, gdzie
przywiązuję go sznurem, długim na siedemdziesiąt stóp, do ostat-
niego wolnego bujanego fotela. Następnie podnoszę czerwony
wełniany koc, który zabrałem z łóżka Orsona, i otulam nim Per-
cy'ego Maddinga oraz kobietę siedzącą obok niego - zakładam,
że to jego żona. Chciałbym ich pochować, jednak ziemia pod
warstwą śniegu jest zmarznięta na kość. Tyle tylko mogę uczynić
dla człowieka, który uratował mi życie.
Kiedy udało mi się zamknąć oszronione powieki Percy'ego,
wyszedłem na śnieg. Odwróciłem się, by przyjrzeć się martwym
i konającym.
Ostatnie promienie zimnego słońca ozłociły scenę na ganku,
widok, którego nigdy nie pozbędę się z pamięci: Percy Madding,
jego żona, Orson i Luther Kite, każde w bujanym fotelu, troje
nieżywych i jeden bliski śmierci.
Jestem zaskoczony, kiedy Luther się odzywa. Drży, nie może
opanować szczękania zębami. Nie wyobrażam sobie, żeby prze-
trwał tę noc. Zastanawiam się, czy wykrwawi się na śmierć, czy
też mróz upomni się o niego pierwszy.
- Stoisz tam, przerażony - mówi. - Czym, Andrew?
- Całą tą przelaną krwią, Lutherze.
- Wszyscy pragniemy krwi. Jesteśmy jak wojna. To nasz ko-
deks. Wojna i upadek, i coraz więcej krwi. Powiedz mi, że to do
ciebie nie przemawia.
Wiatr targa czarnymi włosami Luthera po jego bladej, bezkr-
wistej twarzy. Oczekuje odpowiedzi, aleja nie mam żadnej.
Na koniec podchodzę do brata. Nasze twarze dzielą ledwie
cale. Oczy Orsona pozostają otwarte, jego usta zamarzły w lekkim
uśmiechu. Zbezczeszczenie zwłok Maddingów oraz śmierć każ-
dej ludzkiej istoty, którą Orson zaszlachtował, zżera mnie tak, że
wrzeszczę z wściekłością, aż mój głos niesie się po pustkowiu:
299-
- Czy to jest piękno, Orsonie? Czy to jest prawda?
[ Pobierz całość w formacie PDF ]