[ Pobierz całość w formacie PDF ]
zahartowanych ludzi i tchnęło bujne życie w ten zapadły kąt Ameryki
Północnej.
Bo rzeczywiście był zapadły. Pierwszym pionierom, którzy przebyli tę
dolinę, nawet przez myśl nie przeszło, że najpiękniejsze prerie i najbardziej
soczyste pastwiska nie były nic warte wobec tej ponurej krainy mrocznych
skał i gęstych lasów. Nagie, poszarpane i ośnieżone szczyty piętrzyły się
ponad ciemnymi, często nieprzebytymi lasami na stokach gór, między
którymi wiła się w dole kręta, długa dolina. Po niej wolno piął się teraz
krótki pociąg.
W pierwszym, osobowym wagonie, długim, odrapanym i nędznym, z
dwudziestoma lub najwyżej trzydziestoma pasażerami, właśnie zapalono
naftowe lampy. Wśród podróżnych przeważali robotnicy, którzy po
całodziennej ciężkiej pracy w dolinie powracali do domu. Przynajmniej w
jednej trzeciej sądząc po brudnych twarzach i specjalnych lampkach
byli to górnicy. Siedzieli w osobnej grupce, kurzyli tytoń i rozmawiali
półszeptem, od czasu do czasu rzucając spojrzenie na dwóch ludzi w
przeciwległym kącie wagonu. Jak wynikało z mundurów i przypiętych
znaków, byli to policjanci. Reszta pasażerów składała się z kilku robotnic i
paru mężczyzn, zapewne miejscowych sklepikarzy. Prócz tego był tam
jeszcze jakiś młodzieniec, samotnie siedzący w kącie. Nim się właśnie bliżej
zajmiemy. Przyjrzyjcie mu się dobrze, bo wart tego.
Zdrowy, średniego wzrostu, mógł mieć najwyżej koło trzydziestki. Oczy
miał duże, szare, sprytne i wesołe. Od czasu do czasu błyskały ciekawie
spod okularów, gdy rozglądał się po współpasażerach. Aatwo było zgadnąć,
że jest towarzyski, bezpośredni i prosty, gotów zaprzyjaznić się z całym
światem. Każdy od razu dostrzegał, że lgnął do ludzi, lubił pogadać, że
umysł miał bystry, a usposobienie wesołe. Jednak gdyby mu się kto
przyjrzał bliżej, zobaczyłby, że jego szczęka zdradza stanowczość, a wąskie,
zaciśnięte usta zawziętość. Było to ostrzeżenie, że za pozorną pustotą
kryje się coś głębszego i że ten miły, młody Irlandczyk o ciemnoblond
włosach wyciśnie jakieś piętno, złe czy dobre, na każdym środowisku, w
które się dostanie. Po daremnych próbach nawiązania rozmowy z najbliżej
siedzącym górnikiem, zbyty krótkim burknięciem, młodzieniec zdecydował
się na niemiłe mu milczenie i posępnie zaczął patrzeć przez okno na
uciekający w tył krajobraz. Nie był to krzepiący widok. Na zboczach gór, w
gęstniejącym mroku pulsowały krwawe rozbłyski hutniczych pieców. Hałdy
szlaki i stosy popiołu majaczyły po obu stronach toru, a ponad nimi
czerniały wyloty górniczych szybów. Tu i tam przy linii kolejowej można
było dostrzec małe skupiska nędznych, drewnianych domeczków. Ich okna
zaczynały się już odcinać blaskiem świateł od otaczających je ciemności. Na
często spotykanych stacyjkach tłumy czarnolicych mieszkańców owych
domostw czekały na pociąg. Górniczy okrąg Vermissy z pewnością nie był
świątynią lenistwa i kultury. Wszędzie widziało się oznaki zaciętej walki o
byt, ciężkiej fizycznej pracy oraz ludzi prostych, silnych, którzy się nią
trudnili.
Młody podróżny patrzył na ten ponury kraj z zaciekawieniem
połączonym z wyrazną niechęcią, z czego wynikało, że był to dla niego
całkiem nowy widok. Od czasu do czasu wyciągał z kieszeni gruby list,
zaglądał do niego i coś sobie notował na marginesach. W pewnym
momencie z bocznej kieszeni marynarki wydobył przedmiot, o którego
posiadanie trudno by posądzić tak miłego młodzieńca. Był to rewolwer
dużego kalibru. Gdy go trochę odwrócił do światła, błysnęły miedziane łuski
w bębenku, a zatem broń była nabita. Po chwili szybko wsunął rewolwer do
kieszeni, ale siedzący obok robotnik zdążył go zauważyć.
Oho, przyjacielu rzekł. Widzę, żeś się dobrze uzbroił i
przygotował.
Młodzieniec uśmiechnął się zaambarasowany.
Tak odparł. Czasem bywał nam potrzebny, tam, skąd
przybywam.
A skąd to?
Ostatnio z Chicago.
Po raz pierwszy jesteś w tych stronach?
Tak.
Tu też się przyda zawyrokował robotnik.
Doprawdy? wyraznie zainteresował się młodzieniec.
To nie słyszałeś, co się tu dzieje?
Nic niepokojącego.
Jak to? Myślałem, że o niczym innym się nie mówi w całym kraju.
Niebawem już usłyszysz. Po coś tu przyjechał?
Mówiono mi, że tu łatwo o pracę dla chętnych.
Należysz do Związku?
Oczywiście.
No to dostaniesz pracę. A masz przyjaciół i znajomków?
Nie, ale łatwo ich sobie zdobędę.
Jakże to?
Należę do Pradawnego Zakonu Braci Wolnych, a w każdym mieście
jest przecież jakaś loża. Gdzie zaś loża, tam i przyjaciele.
Ta uwaga wywarła szczególne wrażenie na robotniku. Podejrzliwie
rozejrzał się wkoło, czy ich kto nie słyszy. Górnicy jednak wciąż szeptali ze
sobą, a policjanci drzemali. Wtedy przysiadł się bliżej do młodzieńca i
wyciągnął doń rękę.
Podaj mi swoją rzekł.
Zamienili znaczący uścisk.
Widzę, że nie kłamiesz. Ale sprawdzić nie zawadzi. Przyłożył prawą
rękę do prawej brwi, na co młodzieniec natychmiast dotknął lewą ręką
lewej brwi.
Ciemne noce są przykre rzekł robotnik.
Tak, zwłaszcza dla obcych w podróży odparł Irlandczyk.
Dobrze. Wystarczy. Jestem brat Scanlan, loża 341, Dolina Vermissy.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]