[ Pobierz całość w formacie PDF ]
miejscu w końcu musi sprowadzić na siebie kłopoty. A Joe nie za-
74
S
R
mierzał poświęcić życia na walkę z mężczyznami, którzy mieliby
ochotę zawlec ją do swej jaskini. Miał dość problemów z trzymaniem
na wodzy własnych ż ądzy.
Odwrócił się na pięcie i poszedł do domu. W drzwiach czekała na
niego Chynna. Minę miała taką, jakby dotknęła ją straszna tragedia.
- Tak mi przykro, Greg - powiedziała. - Mam nadzieję... Nie wiem,
czy się uda, ale moglibyśmy je jeszcze uratować.
- O czym ty mówisz? - Joe się zdenerwował. Czyżby coś złego stało
siÄ™ dzieciom?
- Twoje rybki...
- Ach, rybki. - Joe dopiero po chwili przypomniał sobie o rybkach
Grega. - Co im się stało?
Chynna nerwowo zagryzła wargi. Wiedziała, że nie polubił jej dzie-
ci, a incydent z rybkami na pewno tego stanu rzeczy nie zmieni. Nie
mogła go jednak oszukiwać'. Jeśli miała nadzieję na jakąkolwiek przy-
szłość z tym mężczyzną, musiała zdobyć się na szczerość.
- No więc... - zaczęła. - Dzieci widziały, jak brałeś aspirynę...
- No i co?
- Wrzuciły kilka tabletek do akwarium.
- Co takiego?
- Bardzo cię przepraszam. Dzieciom też jest przykro. Kimmie pła-
cze, bo zrozumiała, że mogła zabić rybki. Zmieniłam im wodę... Pły-
wajÄ…, ale...
- Chynno... - Joe śmiał się do łez. Widział jej najpierw zdziwioną, a
potem obrażoną minę, ale nie mógł się powstrzymać. - Z początku
myślałem, że chodzi ci o dzieci- wydusił w przerwie między atakami
75
S
R
śmiechu. - A rybki... Nie martw się, jakoś to przeżyję. Nawet gdyby
miało je spotkać najgorsze.
- Za to ja niekoniecznie - mruknęła zbita z tropu Chynna. Tak bar-
dzo się denerwowała, a on tymczasem nawet się nie zmartwił. Oczywi-
ście, była zadowolona, że się nie wścieka, ale żeby tak się śmiać... -
Rusty już zaplanował ceremonię pogrzebową. Chce, żebym mu napi-
sała mowę.
- To chyba nic trudnego. - Joe uśmiechnął się.
- Jeśli tak twierdzisz, to sam napisz tę mowę. - Chynna wreszcie się
rozpogodziła.
- Ty na pewno lepiej to zrobisz. Jesteś troskliwą, współczującą kobie-
tą, a ja tylko realistą bez serca. - Roześmiał się cicho. Cała ta sytuacja
coraz bardziej go bawiła. - Poza tym to ty urodziłaś tych małych mor-
derców złotych rybek, więc musisz teraz napisać mowę.
Chynna wreszcie mogła odetchnąć. Wcale nie zanosiło się na kryzys,
jakiego się spodziewała, kiedy znalazła swoje pociechy nad walczą-
cymi o tlen rybkami.
- To dobre dzieci - powiedziała. - Mam nadzieję, że będziesz dla
nich wyrozumiały.
Joe przestał się uśmiechać. Nie miało sensu dłużej grać komedii.
Należało stawić czoło sytuacji.
- Prawdę mówiąc, mam zamiar się was pozbyć. Ubierz dzieci. Je-
dziemy do miasteczka. ZorganizujÄ™ wam jakiÅ› transport do Anchorage.
Nawet gdybym miał wynająć psi zaprzęg.
76
S
R
ROZDZIAA SZÓSTY
- Wysadzę was przed sklepem - powiedział Joe. - Możesz sobie tam
kupie kanapki na drogÄ™ i wszystko, czego potrzebujesz.
- A ty co będziesz w tym czasie robił? - zapytała Chynna.
- Spróbuję zorganizować wam jakiś transport do Anchorage. - Joe
nawet na nią nie spojrzał.
Chynna także patrzyła przed siebie. Może sobie organizować, co tyl-
ko zechce, myślała, ale na szczęście do niczego nie może mnie zmusić.
Jeśli nie wywiąże się z umowy, straci prawo do decydowania o moim
losie. A ja się stąd nie ruszę i już.
Na horyzoncie pojawiły się drewniane domki miasteczka. Wyglądały
jak dekoracja do filmu o Dzikim Zachodzie i od razu przypadły jej do
serca.
Joe zatrzymał samochód przed sklepem.
- Annie da ci wszystko, czego potrzebujesz - powiedział.
- Potrzebuję męża. - Chynna spojrzała na niego znacząco.
- O to też możesz ją zapytać. - Joe usiłował żartować. - Może mieć
na składzie kilku chętnych.
Chynna wysiadła z samochodu naburmuszona. Pomogła wysiąść
77
S
R
dzieciom i powoli weszła na schodki prowadzane do sklepu.
Wnętrze lokalu przypominało sklepy z przełomu wieku. Zresztą
prawdopodobnie w tym właśnie okresie je urządzano. Sklep był dobrze
zaopatrzony. Na wysokich, sięgających aż do sufitu półkach stały cia-
sno upakowane towary.
Choć było ciepło, mężczyzni zgromadzili się wokół kominka. Roz-
mawiali, ale kiedy Chynna weszła do środka, zamilkli. Patrzyli na nią i
jej dzieci, jak gdyby nigdy wcześniej czegoś podobnego nie widzieli.
- Czy wiecie może, gdzie mogłabym znalezć Annie? - zapytała nie
zrażona tym dziwnym przyjęciem Chynna.
Mężczyzni, jak na komendę, zaczęli się przekrzykiwać jeden przez
drugiego. W tej samej chwili wyszła z zaplecza siwowłosa kobieta.
- Czym mogę służyć? - zapytała, spoglądając na Chynnę ze zdziwie-
niem.
- Nazywam siÄ™ Chynna Sinclair. A to moje dzieci: Kimmie i Rusty -
powiedziała Chynna. - Przylecieliśmy wczoraj samolotem pocztowym.
- Czy to ty jesteś tą kobietą, która ma poślubić Grega Camdena? -
Annie nie posiadała się ze zdziwienia.
- To właśnie ja - przyznała nieco zbita z tropu Chynna.
- Moje biedactwo... - Annie wzięła ją za rękę. - Nigdy bym się nie
spodziewała... Greg wspominał mi, że ma do niego przyjechać jakąś
kobieta, ale do głowy by mi nie przyszło, że będzie taka...
- Cholernie ładną - dokończył za nią jeden z mężczyzn. Podniósł się
z krzesła i podszedł do kontuaru. - Ten Greg to szczęściarz.
78
S
R
Chynna zaczerwieniła się. Wzrokiem poszukała swoich pociech.
Stały obok mężczyzny, który, ku ich uciesze, wyczarowywał monety z
powietrza. Chynna także się ucieszyła, bo nie chciała rozmawiać o
Gregu w obecności dzieci. Skoro jednak były zajęte, nie musiała się
krępować. Tym bardziej że Annie od pierwszej chwili wzbudziła nie
tylko jej sympatię, ale i zaufanie. Stojący przy kontuarze mężczyzna
(Annie mówiła do niego Roger) także ze współczuciem patrzył na
Chynnę. A ona bardzo potrzebowała bratniej duszy.
- Kłopot w tym, że Greg jednak mnie nie chce - powiedziała cicho.
- Nie chce? Ciebie? - zapytała zdumiona Annie. - Ten zasmarkany
tchórz nie chce się z tobą żenić? Jak on śmie!
Ten opis nie bardzo pasował do przystojnego mężczyzny, z którym
Chynna spędziła ostatnią dobę, ale Roger z zapałem przytakiwał sło-
wom Annie, więc coś w tym musiało być.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]