[ Pobierz całość w formacie PDF ]
blask nad horyzontem.
Po południu zebrały się chmury, spadł lekki deszcz i z nieba zaczęły walić
pioruny. Potem burza ucichła i wyjrzało słońce, osuszając świat.
Po jakimś czasie poczuliśmy dym. A po chwili zobaczyliśmy wokół języki
płomieni. I wkrótce strzeliły w niebo ruchome ściany ognia, które zbliżały się do
nas z miarowym trzaskiem, niosąc ze sobą żar i wzniecając panikę w naszych
szeregach. Rozległy się krzyki, kolumna rozpadła się i rzuciła do ucieczki. Zaczę-
liśmy biec.
Obsypał nas deszcz popiołu, a dym robił się coraz gęstszy. Pędziliśmy co sil,
ale ogień był szybszy. Płonące połacie lasu huczały i grzmiały wokół, zalewając
nas falami gorąca. Wkrótce płomienie były już przy nas, drzewa poczerniały, liście
się spopieliły, mniejsze drzewka zaczęły się chwiać. Droga przed nami była jedną
rzeką płomieni.
Biegliśmy jak szaleni, bojąc się, że za chwilę będzie jeszcze gorzej. I nie my-
liliśmy się. Teraz już i wielkie, grube drzewa padały nam pod nogi; musieliśmy je
przeskakiwać i okrążać. Całe szczęście, że byliśmy na szerokiej drodze leśnej. . .
%7łar stał się nie do wytrzymania i oddychaliśmy z największym trudem. Mijały
nas jelenie, wilki, lisy i zające, ignorując naszą obecność i siebie nawzajem w pa-
nicznej ucieczce. Nad dymem unosił się krzyk ptaków, które spadały masowo na
ziemię, nie zwracając niczyjej uwagi.
Spalenie tego wiekowego lasu, równie sędziwego jak Las Ardeński, wydawało
mi się niemal świętokradztwem. Ale Eryk był księciem Amberu i wkrótce miał
zostać królem. Na jego miejscu może zrobiłbym to samo. . .
Miałem osmalone brwi i włosy, a gardło spalone jak komin. Zadawałem sobie
pytanie, ile ofiar będzie nas ten pożar kosztować? Między nami i Amberem leża-
ło jeszcze siedemdziesiąt mil zalesionej doliny, za nami, do końca lasu, zostało
ponad trzydzieści.
Bleys! wykrztusiłem. Dwie lub trzy mile przed nami jest rozgałęzie-
nie! Prawa odnoga prowadzi do rzeki Oisen, płynącej do morza. To nasza jedyna
szansa! Cała dolina Garnath stoi w ogniu. Jedyna nadzieja w tym, że dotrzemy do
wody!
Przytaknął. Biegliśmy dalej, ale ogień był szybszy. Dotarliśmy jednak do roz-
100
widlenia, gasząc płomienie na tlącym się ubraniu, wycierając popiół z oczu i wy-
pluwając go z ust, przeczesując rękami włosy, kiedy zagniezdziły się w nich pło-
myki.
Jeszcze tylko ćwierć mili powiedziałem.
Kilkakrotnie spadały na mnie rozżarzone gałęzie, nie osłonięta skóra paliła
mnie żywym ogniem, a i te osłonięte części ciała miały się nie lepiej.
Biegliśmy przez płonącą trawę wzdłuż długiego zbocza i kiedy u podnóża doj-
rzeliśmy wodę, jeszcze przyspieszyliśmy kroku, choć wydawało się to niemożli-
we. Wskoczyliśmy do rzeki, z ulgą zanurzając się w chłodną toń.
Trzymaliśmy się z Bleysem jak najbliżej siebie, walcząc z prądem, który uno-
sił nas krętym nurtem rzeki Oisen. Splątane konary drzew nad naszymi głowami
wyglądały jak strop płonącej katedry. Kiedy łamały się i spadały prosto na nas,
musieliśmy ratować się błyskawicznym kraulem lub głębokim nurem pod po-
wierzchnię. Wodę wokół pokrywały syczące, czarne szczątki, a wystające z niej
głowy niedobitków naszej armii wyglądały jak pływające orzechy kokosowe.
Rzeka była ciemna i zimna, wkrótce rozbolały nas rany, zaczęliśmy szczękać
zębami i dygotać. Przebyliśmy dobre parę mil, zanim zostawiliśmy z tyłu płonący
las i dotarliśmy do płaskiej, bezdrzewnej równiny biegnącej do morza. Pomy-
ślałem, że to idealne miejsce dla Juliana, aby zaczaić się na nas z łucznikami.
Podzieliłem się tym z Bleysem, który zgodził się z moją opinią, ale uznał, że nie-
wiele możemy na to poradzić. Musiałem przyznać mu rację. Tymczasem drzewa
płonęły wokół nas, a my posuwaliśmy się naprzód płynąc i brodząc.
Wydawało się, że minęły całe godziny, ale w rzeczywistości musiało upłynąć
znacznie mniej czasu, zanim moje obawy się sprawdziły i spadł na nas pierwszy
grad strzał.
Zanurkowałem i popłynąłem pod wodą, a ponieważ płynąłem z prądem, udało
mi się przebyć całkiem niezły dystans, zanim znów wynurzyłem się na powierzch-
nię. W tej samej chwili zaświstały mi koło uszu następne strzały. Nie miałem po-
jęcia, jak długi może być ten korytarz śmierci, ale nie paliłem się do tego, aby
wychodzić na brzeg i sprawdzać. Wciągnąłem głęboko powietrze i ponownie da-
łem nura. Dotknąłem dna i wymacując drogę między kamieniami przesunąłem się
jak mogłem najdalej, a potem skierowałem się do prawego brzegu, wypuszczając
po drodze powietrze. Wychyliłem się na powierzchnię, wziąłem głęboki oddech
i znów się zanurzyłem, nie rozglądając się przy tym zbytnio na boki. Płynąłem,
aż zaczęło rozsadzać mi płuca, wtedy znów wyjrzałem.
Tym razem nie miałem szczęścia i dostałem strzałą w lewy biceps. Zdołałem
zanurkować i złamać drzewce, a potem wyciągnąłem grot i posuwałem się do
przodu wyrzucając nogi żabką i pomagając sobie ostrożnymi ruchami prawej ręki.
Wiedziałem, że kiedy znów się wynurzę, zastrzelą mnie jak kaczkę. Zmusiłem się
więc do zostania pod wodą, aż przed oczami zaczęły mi latać czerwone plamki
i pociemniało mi w głowie. Musiałem wytrzymać chyba pełne trzy minuty. Za to
101
kiedy tym razem wyjrzałem na powierzchnię, spotkała mnie cisza. Ciężko dysząc
ruszyłem przez wodę do lewego brzegu i chwyciłem się zwisających wici.
Rozejrzałem się wokół. Stało tu niewiele drzew i ogień dotąd nie dotarł. Oba
brzegi były puste, podobnie jak rzeka. Czyżbym był jedynym, który ocalał? Wy-
dawało mi się to niemożliwe, Przecież było nas jeszcze tylu, kiedy przystępowa-
liśmy do ostatniego marszu. . .
Bytem ledwo żywy z wyczerpania i obolały na całym ciele. Czułem się, jak-
bym miał spalona skórę, lecz woda była tak zimna, że trząsłem się i siniałem.
Wiedziałem, że muszę szybko wyjść z rzeki, jeśli chcę utrzymać się przy życiu.
Uznałem jednak, że stać mnie na jeszcze parę podwodnych wycieczek, i postano-
wiłem odpłynąć trochę dalej, zanim opuszczę bezpieczne głębiny.
Jakimś cudem zdołałem zanurkować jeszcze czterokrotnie, nim poczułem, że
za piątym razem mogę już nie wypłynąć. Przywarłem więc do przybrzeżnej skały,
[ Pobierz całość w formacie PDF ]