[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Na antenie widać już napisy końcowe i powoli dociera do niego, że może to być
ostatni raz, kiedy na ekranie widzi nazwisko Durczok. Zwłaszcza że prezydent Katowic już
drugi raz w tym tygodniu ostentacyjnie wychodzi z pomieszczenia, tym razem ubarwiając
swoje wyjście głośną uwagą o propagandzie godnej Goebbelsa. Pani Ewa jeszcze raz
pokazuje listę odebranych telefonów. Może jest ich rzeczywiście trochę mniej, ale jednak
wielu widzów gest samorządowców poparło. Trudno, co robić? Pierwsze przeprosiny
redaktor składa w wieczornym serwisie lokalnym. Drugie - nazajutrz u szefa katowickiego
ośrodka TVP. Trzeci raz telefoniczną wpadkę wyjaśnia na antenie własnego programu
tydzień pózniej. W życiu się tyle nie naodkręcał. I w życiu tyle też nie pokręcił. Takie to były
fakty przed Faktami .
TRZEBA TO SPROSTOWA
Sprostowania to przekleństwo. Każda redakcja zrobi wszystko, aby ich uniknąć,
ewentualnie opóznić publikację do granic grożących procesem. Nikt nie lubi się przecież
przyznawać do pomyłki. Kiedy już nie można uniknąć przykrego obowiązku, pisze się coś
najmniejszą czcionką u dołu strony. Komu by się chciało wtedy chodzić do sądu? Zresztą
korporacje medialne mają swoich zaprawionych w bojach prawników, którzy tak potrafią
napisać odpowiedz na pismo z żądaniem sprostowania, że to pokrzywdzony czuje się, jakby
coś przeskrobał.
No ale czasem po prostu nie da rady inaczej. Trzeba przełknąć gorzką pigułkę, zjeść
żabę, wypić nawarzone piwo i napisać tych parę słów. Igor Zalewski napisał kiedyś w %7łyciu
Warszawy relację ze spotkania w sejmie, w którym uczestniczyli działacze Zjednoczenia
Chrześcijańsko-Narodowego oraz znany działacz polonijny z Litwy Ryszard Maciejkianiec.
Czy to redaktor zle usłyszał, czy też może zadziałały inne względy, w każdym razie
czytelnicy dowiedzieli się, że z ZChN-em spotkał się Maciej Kijaniec. Sprostowanie - jak
przyznaje sam autor - brzmiało idiotycznie, ale koleżanka redakcyjna postawiła poprzeczkę
jeszcze wyżej. Napisała tekst, w którym błąd gonił błąd. Sprostowanie było więc długości
podobnej jak sam artykuł, a kończyło się stwierdzeniem, że główny bohater tekstu nie nazywa
się W. Maślanko, tylko A. Zmietanko.
Ale to jeszcze nic: uśmiercić osobę żyjącą i następnie palnąć sprostowanie w stylu
Marka Twaina - pogłoska o mojej śmierci była mocno przesadzona - to dopiero coś! A
jednak się udało, co zresztą w 1996 roku opisał Włodzimierz Kalicki w Gazecie Wyborczej .
Historia wydarzyła się w najdzikszym okresie młodego kapitalizmu, czyli w 1993 roku.
Póznym wieczorem do redakcji zadzwonił ważny polityk i poinformował o zabójstwie
Janusza Leksztonia, wówczas jednego z najbogatszych Polaków, twórcy firmy El-Gaz.
Ważny polityk wiadomość otrzymał od pewnego lokalnego polityka z Trójmiasta, którego
znajomym był jeszcze inny polityk blisko związany z resortem spraw wewnętrznych. Dwaj
ostatni spotkali się przy flaszeczce i po spożyciu odpowiedniej ilości w przypływie szczerości
polityk resortowy przekazał lokalnemu wiadomość o rychłym aresztowaniu biznesmena. Ten
postanowił podać ją dalej do Warszawy, ale bojąc się podsłuchu, w rozmowie z kolegą
zastosował pewien skomplikowany szyfr:
- Słuchaj, Leksztonia już nie ma. Powtarzam, Leksztonia już nie ma!
Jak nie ma, to nie ma - znaczy: trup. A że człowiek był młody, to pewnie nie zawał,
tylko morderstwo. Czasy były przecież dzikie. I z tą wiadomością ostatni w łańcuchu polityk
dzwoni do Gazety .
Pełna sensacja, tylko jak ją potwierdzić? Znajomi policjanci nic nie wiedzą albo może
wiedzą, tylko nie chcą powiedzieć. Znajomi politycy tak samo. Pokusa jest jednak silna: jako
pierwsi puścić takiego newsa?! W końcu kolegium zarządza: publikujemy, ale w tytule na
wszelki wypadek damy znak zapytania. Numer idzie do druku. Rano Leksztoń wstaje, wsiada
w auto i jedzie z Trójmiasta do Warszawy. O ósmej rano dzwoni do niego sekretarka
i przekazuje pogłoskę o jego śmierci. Do firmy dzwonią tabuny dziennikarzy - nic dziwnego,
przecież wiadomość jest sensacyjna! W końcu w wieczornych Wiadomościach TVP sam
Leksztoń występuje w roli Marka Twaina. Nazajutrz Gazeta publikuje wyjątkowo głupio
brzmiące sprostowanie, jednak szczegółów, jak doszło do tej pomyłki, nie zdradza. Po takiej
gafie redakcja woli już działać w imię zasady ciszej nad tą trumną .
No dobrze. Sprostowania sprostowaniami, ale najbardziej kuriozalne sprostowanie
w historii polskiego dziennikarstwa to wcale nie taka odległa historia. 30 pazdziernika 2012.
Rzeczpospolita publikuje słynny artykuł Trotyl na wraku tupolewa. W tekście stwierdzenie,
że na trzydziestu fotelach we wraku samolotu znaleziono ślady trotylu i nitrogliceryny.
Artykuł od świtu jest sensacją dnia. Padają mocne słowa o morderstwie dziewięćdziesięciu
sześciu osób, po czym wczesnym popołudniem prokuratura wojskowa organizuje konferencję
i dementuje sensacyjne doniesienia Rzeczpospolitej . Co wtedy robi gazeta? Publikuje
oświadczenie na stronie internetowej. Pisze, że jeszcze do sprawy się odniosą, że mają
dodatkowe informacje i jutro je opublikują? Ależ skąd. Redakcja obwieszcza: Pomyliliśmy
się, pisząc dziś o trotylu i nitroglicerynie . Pomyliliśmy się! Nie ma sprawy, drodzy
czytelnicy. Ot - taka pomyłka. Chochlik po prostu.
WYROK W ZAWIESZENIU
Jak zapewnić sobie dwa tygodnie wolnego, gdy nie chcą dać urlopu? To bardzo
proste. Trzeba coś przeskrobać. Z przytupem, ale nie za mocnym, żeby nie wylali z pracy.
Nam przecież chodzi o urlop, a nie bezrobocie. No dobrze. Zmichy-chichy, a temat jest
poważny. Będzie o karach.
W pracy reportera pułapki kryją się co krok. A to coś się wymsknie człowiekowi na
antenie, a to zapomni kogoś nagrać, a to nie zdąży z relacją, a to pokręci fakty. O ile nikt się
nie obraził, redakcja nie musi przepraszać, a reporter nie zrobił z siebie wyjątkowego idioty,
kończy się zwykle na mniej lub bardziej ostrej reprymendzie. Uszy po sobie i do roboty.
Gorzej, gdy trzeba pisać sprostowanie, przepraszać lub patrzeć, jak w wyniku
dziennikarskiego błędu wyprzedza nas konkurencja. Wtedy nie ma co liczyć na łaskę, trzeba
po męsku znieść karę. Będzie bolało, bo pożegnamy się z częścią wypłaty, ale przynajmniej
nas nie wyrzucą. Co więc zrobią? Zawieszą!
Przez szesnaście lat pracy w mediach taka nieprzyjemność spotkała mnie dwa razy.
Pierwszy raz zawiesił mnie szef Telewizyjnej Agencji Informacyjnej TVP za próbę
wprowadzenia nieznajomego gościa na teren Pałacu Prezydenckiego jako członka ekipy
Teleexpressu . Brzmi grubo, tę historię opisuję w innym rozdziale. Dostałem dwa tygodnie
wolnego, a w TVP dwa tygodnie wolnego to dwa tygodnie bez pieniędzy, płacili bowiem za
każdego wyemitowanego newsa, a nie za siedzenie w domu. Nie wyszło jednak tak zle -
gdyby nie przymusowy odpoczynek, pewnie nigdy nie znalazłbym czasu na napisanie pracy
magisterskiej. Wiadomo: człowiek kończy studia, zachłystuje się pracą w telewizji, kto by
tam myślał o magisterce. A tak - sukces. Jest dyplom i to na piątkę.
Drugie zawieszenie dopadło mnie już w początkach pracy w TVN24. W dodatku
w Boże Narodzenie. Na porannym kolegium dostałem wyjątkowo proste zadanie: pojedziesz
do katedry Zwiętego Jana i nagrasz błogosławieństwo oraz słowo prymasa. Jasne? Jasne!
Banał. Jedziemy na Starówkę. Rozstawiamy się w katedrze. Operator filmuje mszę, ja stoję
z mikrofonem pod głośnikiem. Krótkie kazanie wygłosił biskup Jarecki. Msza powoli się
kończy, a mi w brzuchu burczy.
- Słuchaj, wracamy - mówię do operatora.
- Ty, ale na pewno? Jeszcze się nie skończyło.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]