[ Pobierz całość w formacie PDF ]
bestii. Nie za sobą i nie na linii strzału. Wilkołak stał tuż przy nim.
Inspektor Aberline słyszał wycie i strzały i zmusił konia do wyciągniętego
galopu. Kopyta wierzchowca wzbijały kurz i wyrzucały w powietrze ziemię,
jakby droga dymiła za ich plecami.
Kiedy wpadł w końcu między drzewa, zobaczył coś pędzącego w jego
stronę. Aberline wyciągnął broń, lecz z bliska zobaczył, że to tylko jelonek.
Zwierzę szybko zniknęło w lesie, a uwadze policjanta nie umknęła ani pętla
na jego szyi, ani zakrwawione boki.
To niespodziewane spotkanie i zapach świeżej krwi spłoszyły konia.
Spanikowane zwierzę zaczęło się cofać i podniosło się nagle na tylnych
nogach, wyrzucając jezdzca z siodła. Aberline upadł na miękki grunt, ale
wstrząs wystarczył, by nie mógł przez chwilę złapać oddechu i zobaczył
mroczki.
Przez kilka minut leżał bez ruchu, ledwie oddychając.
Las dookoła stopniowo zamierał, aż w końcu, kiedy udało mu się wstać,
zapanowała martwa cisza. Kilka drobnych chmur zasłoniło księżyc,
pogrążając policjanta w mroku.
Mężczyzna sięgnął do kieszeni po zapałki, ale zanim je znalazł, wiatr
przegonił chmury i polanę na powrót zalała srebrzysta poświata. Stał w
miejscu, które niegdyś było dziedzińcem opactwa. Nieopodal w ziemi
znajdował się otwór prowadzący do starych lochów, a za nim stały jeszcze
częściowo zniszczone mury, porośnięte dzikim winem. Niebo było czyste i
bezchmurne, a księżyc oświetlał wszystko srebrzystą poświatą.
To, co dzięki niej zobaczył, zaparło mu dech w piersiach znacznie
gwałtowniej i brutalniej niż upadek z konia.
Dookoła leżały bezładnie rozrzucone ciała. Myśliwych, mieszkańców
Blackmoor. Trupy z powyrywanymi kończynami i przetrąconymi
kręgosłupami. Aberline stał otoczony śmiercią, pośród morza krwi.
Gdzieś daleko nocne niebo rozdarło pojedyncze wycie wilka. Lasy
Blackmoor wzięło we władanie szaleństwo.
40
Witaj, synu.
Lawrence Talbot usłyszał wprawdzie słowa, lecz jego mózg był zbyt
otępiały, by je zrozumieć lub choćby rozpoznać mówiącego. Zmobilizował
wszystkie siły, by unieść powieki. Poranne słońce sprawiło mu ból jak
uderzenie pięścią, a refleksy pojedynczych kropel rosy na trawie i liściach
przyprawiały o łzy. Widział kogoś nad sobą, ale nie mógł rozpoznać, kto to,
gdyż światło i cień mieszały się ze sobą w nieczytelną masę. Lawrence czuł
pod sobą ziemię i kępy trawy. I chropowatą korę pod plecami. W miarę jak
wracała mu świadomość, a zmysły przekazywały coraz więcej bodzców,
zauważył, że siedzi wciśnięty w pęknięty pień drzewa na jakimś trawiastym
zboczu.
- Lawrence, słyszysz mnie? - zapytał głos. - Poznajesz mnie?
Potem dołączyły do niego inne głosy, rżenie koni i chłód rannego powietrza.
Lawrence zamrugał kilka razy i kiedy w końcu mógł coś zobaczyć, z gardła
wyrwał mu się nieartykułowany szloch. Jego ręce... Boże Wszechmogący...
ręce...
Uniósł dłonie i przez jedną rozpaczliwą sekundę miał nadzieję, że to, co
na nich zobaczył, to ciemnoczerwone rękawice. Ale wiedział, że nie. Spojrzał
na ubranie. Koszula wisiała w strzępach, spodnie pękły na całej długości
wzdłuż szwów, a buty w ogóle zniknęły. Na cokolwiek by spojrzał, wszystko
skąpane było we krwi. Tyle krwi... Zakrzepnięte brązowe plamy, krew w
porach jego skóry, pod każdym paznokciem. Kiedy dotknął dłonią twarzy,
pod palcami wyczuł grube skrzepy oblepiające całą brodę i gardło.
Przewrócił się na kolana i spojrzał na postać nad sobą.
- Co... - zaczął, ale jak miał zadać pytanie, które płonącymi zgłoskami paliło
jego serce? - Co ja...
Sir John Talbot podszedł bliżej, a Lawrence z przerażeniem spojrzał
mu w twarz i zobaczył spokojne błękitne oczy i białą brodę. Usta ojca ułożyły
się w przelotny, niewinny uśmiech, lecz oczy - te były zimne jak śmierć.
- Popełniłeś przerażające zbrodnie, mój synu - szepnął sir John. -
Odrażające.
Lawrence wstał, głośno szlochając, i odsunął się od ojca. Rozumiał już,
skąd ten uśmiech i rezerwa. Prawda, którą pojął, sprawiła, że dusza pękła
mu na pół. Odwrócił się, chcąc uciec, lecz niecałe trzy jardy dalej stał
inspektor Aberline. Lawrence rozejrzał się i dopiero wtedy zobaczył całą
armię ludzi - wielkich, silnych mężczyzn o twarzach wykrzywionych
obrzydzeniem i nienawiścią.
- Nie! - zawył i rzucił się do luki między nimi, lecz szybko ją zamknęli.
Odwrócił się i chciał ruszyć w stronę drzew, ale i stamtąd odcięli go jezdzcy
na koniach. Wśród oddziału, który po niego przyszedł, zobaczył mieszkańców
Blackmoor. Ich twarze pełne były żalu i całkowicie pozbawione współczucia.
Nie było wśród nich nikogo, kto nie trzymałby w ręku
ciężkiej pałki czy broni.
Zdesperowany spojrzał raz jeszcze na ojca, który nie ruszył się z
miejsca.
- Jak było? - zapytał sir John tak cicho, by nikt prócz syna
go nie usłyszał.
- Nie! - zawył Lawrence. Zatoczył się. - Inspektorze...
Mój ojciec jest potworem!
Aberline podszedł bliżej, z bronią gotową do strzału w dłoni. Sir John
podniósł wzrok. Na jego twarzy malowały się ból i rozpacz. Uczynił dłonią
gest w stronę syna, a inspektor kiwnął głową, jakby zobaczył wcześniej
uzgodniony sygnał. Aberline uniósł rękę. Na ten znak kilku potężnych
policjantów zbliżyło się do Lawrence'a, naparli na niego i wykręcili mu
ramiona.
- Nie pozwólcie mu odejść! - błagał Lawrence. - Aberline, aresztuj mnie, jeśli
musisz, ale na miłość boską, jego także!
Sir John zgarbił się i ukrył głowę między ramionami. Wyglądał, jakby
w jednej chwili się postarzał i stracił wszystko, co miał.
- Tak, jak pan mówił.
Aberline spojrzał na niego ze współczuciem i położył mu dłoń na ramieniu.
- Przykro mi, sir Johnie. Naprawdę, bardzo mi przykro.
- Mimo to dziękuję - powiedział słabo starzec. Aberline odwrócił się do swoich
ludzi.
- Przyprowadzcie go!
Kiedy zaczęli ciągnąć Lawrence'a w górę zbocza, sir John podszedł do syna.
- Bądz dzielny, mój mały. Bądz dzielny - szepnął. Tylko syn dostrzegł
zadowolenie ukryte pod maską smutku.
Tylko on jeden wiedział, że ojciec - prawdziwa bestia - pozostanie na
wolności. Szarpnął się, chcąc złapać go za gardło. Wyrwał się dwóm
mundurowym, którzy trzymali go pod ramiona, a ci wpadli na pozostałych. I
nagle był wolny. Rzucił się na ojca, godząc się na to, że mogą go teraz
zastrzelić. Wolał jednak umrzeć, byleby tylko powstrzymać to szaleństwo. Ta
i teraz.
Aberline był szybszy. Doskoczył i silnym uderzeniem kolby pozbawił go
przytomności. Palce młodego Talbota ledwie musnęły skórę na szyi ojca, a on
sam pogrążył się w nieprzeniknionej ciemności.
41
Lawrence nie wiedział, kiedy wtłoczono go w kaftan bezpieczeństwa ani
jak przypięto go łańcuchami do siedzenia z tyłu obitej żelazem karety. Nie
zapamiętał nic z drogi powrotnej do Londynu. Nie czuł brutalnych rąk
pielęgniarzy w białych fartuchach, którzy wyciągnęli go ze środka, rozebrali
do naga, opłukali zimną wodą z węża ogrodowego, ubrali w szpitalną koszulę
i przypięli do masywnego krzesła. Jedyne, co pamiętał, to ciemność, ból i
[ Pobierz całość w formacie PDF ]