[ Pobierz całość w formacie PDF ]
mózgu mym myśl poczęła nabierać cech coraz większej pewności. Biegnąc pod górę, ku
nieruchomemu potworowi, nie odczuwałem lęku, lecz dzikie, pełne drżenia uniesienie. Z kaptura
zwisało bezsilne brunatne cielsko, a chmary ptactwa dziobały je i rwały w strzępy.
W mgnieniu oka wdarłem się na wał i stanąłem na jego koronie. Przede mną leżała
twierdza. Zajmowała ogromną przestrzeń. Tu i ówdzie stały wielkie machin, leżały stosy
przeróżnych materiałów, gdzieniegdzie widać było dziwne jakieś, podobne do ziemianek,
schronienia. Dokoła zaś, rozrzuceni po całej twierdzy, jedni w obalonych Machinach Bojowych,
inni w kabinach bezczynnych już Machin Roboczych, jeszcze inni leżąc rzędem, sztywno i
nieruchomo - spoczywali Marsjanie, martwi, zabici przez chorobotwórcze i gnilne bakterie, z
którymi nie umiały walczyć ich organizmy. Zginęli, jak zginęło po nich Czerwone Zielsko. Zginęli,
gdy zawiodła cała potęga człowieka, zgładzeni przez malutkie, niewidoczne stworzonka, które
mądrość Boża ustanowiła na ziemi.
Stało się to, co i ja, i wielu z nas mogłoby przewidzieć, gdyby umysłów naszych nie
zaślepiło przerażenie i groza. Ludzkość olbrzymią spłaciła daninę od pierwszego dnia swego
istnienia tym drobniutkim istotkom. Dzięki jednak doborowi naturalnemu rodzaj ludzki nabył
wielkiej odporności. Nigdy nie ulegaliśmy bez walki, toteż wiele spośród nich; przede wszystkim
zaś te, które wywołują gnicie ciał martwych, nie mogą dziś już nam szkodzić. Na.Marsie jednak nie
ma bakterii, zaledwie więc najezdzcy
stanęli na Ziemi, zaledwie odetchnęli ziemskim powietrzem i przyjęli ziemski pokarm,
natychmiast nasi mikroskopijni sojusznicy poczęli gotować im nieuchronną zgubę. Gdy po raz
pierwszy patrzyłem na nich, już wówczas byli nieodwołalnie skazani, umierali i rozkładali się
nawet będąc w stałym ruchu. Los ich był przesądzony. Miliardami śmierci opłacił człowiek swe
prawo do Ziemi i nikomu go nie odstąpi; utrzymałby je wówczas nawet, gdyby Marsjanie
dziesięćkroć byli potężniejsi. Bo człowiek żyje i umiera nie na próżno.
Leżeli, rozrzuceni tu i tam, pięćdziesięciu chyba, w wyrytej przez siebie samych ogromnej
mogile, dotknięci śmiercią najbardziej chyba dla nich ze wszystkich rodzajów śmierci niepojętą. Ja
zaś widziałem jedno tylko oto leżały przede mną martwe istoty, tak straszliwe za życia dla
ludzkości. Uwierzyłem na chwilę, że to Bóg użalił się nad nami i zesłał tej nocy na Ziemię anioła
śmierci.
Stałem wpatrując się w jamę z sercem bijącym radością, zaś promienie wschodzącego
słońca zapalały dokoła światła poranka. W jamie panował jeszcze półmrok; potężne mechanizmy,
tak wielkie i niezwykłe w swej a mocy i złożoności, tak nieziemskie w dziwacznych swych
kształtach, wyłaniały się powoli z cienia - złowróżbne, niesamowite, obce. Słychać było, jak sfora
psów walczy o rozpostarte w mrocznej głębi u mych stóp martwe cielska.
Na przeciwległym krańcu jamy leżała wielka, płaska, szeroka Machina Latająca, której nie
zdążyli już wypróbować w gęstej ziemskiej atmosferze. Zmierć nadeszła w sam czas. Krakanie
przyciągnęło mój wzrok ku ogromnej Machinie Bojowej, która już nigdy nie miała wziąć udziału w
żadnym boju, ku szarpanym dziobami i ptactwa krwawym ochłapom zaściełającym wnętrze
kaptura na szczycie wzgórza Primrose.
Odwróciłem się i spojrzałem w dół, gdzie wiry ptasie okalały tamtych dwu, na których
śmierć patrzyłem wczoraj. Jeden umierał przywołując swych towarzyszy; być może głosił światu
samotną swą mękę, konając ostatni, dopóki maszyneria nie odmówiła mu posłuszeństwa. W blasku
rodzącego się słońca połyskiwały bezsilne już trójnogie wieże z lśniącego metalu.
Dokoła jamy zaś, jakby cudem ocalałe od straszliwej zagłady, leżało miasto. Ci, którzy
znają Londyn spowity w chmury posępnych dymów, z trudem tylko potrafią wyobrazić sobie nagą
czystość i piękno głuchej ciszy tego oceanu domów.
Na wschodzie, ponad czarnymi ruinami Albert Terrace i rozszczepioną wieżycą kościoła,
płonęło na bezchmurnym niebie oślepiające słońce.
Gdzieniegdzie w gęstwinie dachów lśniły białymi iskrami odbijając jego promienie tafelki
szyb. W blasku tym pięknie i tajemniczo wyglądał nawet sklepiony skład win koło dworca Chalk
Farm, wielkie zajezdnie kolejowe, pocięte czarnymi zazwyczaj, a dziś, po dwutygodniowej
przerwie, czerwonymi od rdzy pręgami torów.
Na północy leżały błękitne, zatłoczone domami Kilburn i Hampstead; zachodnia część
miasta kryła się w mgiełce, zaś na południu, w dali, poza Marsjanami, falowała w słońcu zieleń
Regent's Park, jaśniały hotel Langham, kopuła Albert Hall, Instytut Imperialny i wysokie
domostwa przy Brompton Road, dalej zaś rysowały się mgliście poszarpane ruiny Westminsteru.
W błękitnej dali wznosiły się pagórki Surrey, a wieżyce Kryształowego Pałacu połyskiwały jak
dwa srebrzyste groty. Ciemną plamą wznosiła się w blasku słońca kopuła katedry św. Pawła i teraz
dopiero spostrzegłem, iż jest uszkodzona, że z jednej strony zieje w niej głęboka wyrwa.
Spoglądając na tę niezmierzoną przestrzeń usianą domami, fabrykami i świątyniami, cichą
teraz i opustoszałą, dumałem o wszystkich nadziejach i wysiłkach, o niezliczonych zastępach
istnień ludzkich, które złożyły się na powstanie tego skupiska, dumałem o bezlitosnym zniszczeniu,
jakie nad nim zawisło. Kiedy pojąłem, że cień zagłady rozwiał się już, że moje ukochane,
olbrzymie, martwe w tej chwili miasto może znów ożyć i odzyskać swą wielkość, wzruszyłem się
do łez nieomal
Nawałnica ucichła. Zdrowie od dzisiaj już zaczynało powracać. Ci, którzy przeżyli, choć
rozproszeni po całym kraju, choć pozbawieni przywódców, praw, żywności, jak owce bez pasterza,
te tysiące, które uszły za morza - mogą już powracać; znów wymarłe dziś ulice i opuszczone
skwery zapulsują życiem. Chociaż wielkiego dokonała zniszczenia - rękę niszczyciela
powstrzymano. Wszystkie te upiorne ruiny, wszystkie sczerniałe szkielety domów patrzące
złowrogo na słoneczną zieleń pagórka mogą wkrótce już wypełnić się gwarem odbudowy,
stukotem młotków i kielni. Na tę myśl wzniosłem dłonie ku niebu i zacząłem dziękować Bogu. Za
rok, myślałem, za rok...
I wtedy, dopiero wtedy przygniotła mnie myśl o sobie, o żonie, o dawnym, pełnym nadziei i
uroku życiu, które odeszło na zawsze.
9 Ocaleni z rozbicia
Teraz nastąpi najdziwniejsza może część mego opowiadania. Choć z drugiej strony nie jest
ona aż tak bardzo znów dziwaczna. Pamiętam jasno, żywo i dokładnie wszystko, co nastąpiło tego
dnia, do chwili gdy stanąłem na szczycie wzgórza Primrose płacząc i chwaląc Pana. Potem zaś nie
pamiętam nic już więcej.
O trzech następnych dniach nie wiem nic zgoła. Pózniej dopiero dowiedziałem się, że nie ja
pierwszy odkryłem zgubę Marsjan; że już w nocy dokonało tego kilku podobnych do mnie
wędrowców. Pierwszy z nich, gdy ja kryłem się w domku dorożkarza, popędził do St: Martin's - le
- Grand i zadepeszował do Paryża. Stamtąd radosna wieść pomknęła w świat i tysiące miast i
miasteczek zmartwiałych w koszmarnym wyczekiwaniu ożyło gorączką radości; gdy ja stałem nad
[ Pobierz całość w formacie PDF ]