[ Pobierz całość w formacie PDF ]
twarz miała demoniczny wyraz.
- Jestem hrabia Hepburn, zabiliście moich łudzi.
- Nigdy więcej - wymamrotał łysy.
- Racja, nigdy więcej. - Hepburn uniósł go za koszulę i zdzielił ponownie.
Klarysa nie mogła już na to patrzeć. Podjechała do niego.
- Lordzie Hepburn! - Zeskoczyła z siodła.
- Lordzie Hepburn! - Chwyciła go za uniesione do ciosu ramię. - Przestań!
Musisz przestać!
- W jej drżącym głosie zabrzmiała gorycz. Hepburn uniósł głowę i wlepił w nią
wzrok, jakby nigdy wcześniej jej nie widział. Włosy miał potargane. Rękaw
rozerwany od ciosu nożem. Zakrwawione ramię. Wyglądał, jakby duszę opętał mu
sam diabeł, i wystraszyła się, że i ją uderzy.
Nagle wypuścił z siebie powoli powietrze, rysy mu złagodniały, opuścił rękę. Puścił
ciało łysego
i głosem przerażająco spokojnym i zwyczajnym poinstruował ją:
- Wasza wysokość, jedz do posiadłości MacKenzie i przyślij kogoś po MacGee, a ja
się do tego czasu nim zaopiekuję.
- Ale... panie, jesteś ranny. Spojrzał obojętnie na swoje ramię i rzekł:
- Miałem gorsze rany, MacGee nie miał, biedny drań. - Zagwizdał na Blaize'a i
ogier ruszył ku nim stępa.
Hepburn pomógł jej wsiąść na konia, a jego dotyk sprawił, że zadrżała ze strachu.
Jeśli nie sprowadzisz pomocy dla MacGee, biedak umrze. Pospiesz się. - Hepburn
poklepał konia.
Rozdział 15
Królewna zajmuje się haftowaniem, aby stworzyć dzieło sztuki i pokazać, jak piękne
ma dłonie i pełne gracji ruchy.
królowa wdowa Beaumontagne
KLARYSA patrzyła z okna gabinetu, jak zbliża się Hepburn. Pokrwawiony,
poobijany i najwyrazniej niezmordowany. Pisk przerażonych kobiet i jego
uspokajające słowa dobiegające z korytarza upewniły ją, że jest blisko. Kiedy wszedł
do komnaty, stała w cieniu.
- Nic mi nie jest, Millicent, niepotrzebny mi medyk do zszycia takiego draśnięcia.
Muszę zajrzeć do poczty, która przyszła dziś po południu, a potem obiecuję, że
odpocznę. Wracaj do gości, potrzebują cię bardziej niż ja. - Zamknął za sobą drzwi
tuż przed zaniepokojoną twarzą siostry i podszedł do biurka, gdzie na srebrnej tacy
leżały poukładane w stos listy.
Klarysa wykorzystała ten moment, aby mu się przyjrzeć. Miał lekko podkrążone oczy
i posiniaczoną brodę, ale jak na kogoś, kto kilka godzin wcześniej brał udział w
zaciekłej bójce, wyglądał nadzwyczaj dobrze. Z wyjątkiem tego rozcięcia na
ramieniu, które trzeba było opatrzyć. Nie unosząc głowy, powiedział:
- Nie czaj się tam, wasza wysokość, chodz tu i zadbaj o mnie. Taki właśnie miałaś
zamiar, prawda?
Najwyrazniej zauważył, że przygotowała na stoliku nożyczki, zestaw do szycia oraz
miednicę ciepłej wody. Ją także spostrzegł, kiedy wyszła z cienia, i spojrzał prosto na
nią.
Oczy miał zaczerwienione.
Nadal był wściekły.
Serce zaczęło jej bić szybciej. Chciała uciec. Chciała zostać. Chciała upewnić się, że
nic mu nie jest. Nie dbała o to. Widziała go w najgorszej sytuacji, w nieopanowanej
wściekłości, wściekłości tak wielkiej i morderczej, że mógłby bez wahania zabić. I
widziała go w najlepszej sytuacji, ponieważ walczył o swoich poddanych.
Jednak współczucie i wyrozumiałość, jakich uczyła ją babcia, zapadły jej głęboko w
serce, a on...
Chłodno odwrócił wzrok, by uświadomić jej dystans, który ich dzielił. Pomyślała, że
manipuluje jej uczuciami.
- Jak się czuje MacGee? - spytała spokojnie.
- Jego żona nie żyje, ale on wyjdzie z tego. - Zerknął na stertę listów i podszedł do
niej. - Jest w mieście, pod opieką medyka.
Z zadowoleniem zauważyła, że Hepburn nie zamierza wypierać się przy niej swoich
ran.
- Masz na rękach jego krew - zanurzyła jego dłoń w wodzie. Miednica wypełniła się
czerwienią. Było jej coraz więcej, to była jego krew, zdała sobie sprawę, krew
Hepburna.
Oczywiście bił tych napastników bardzo mocno i brutalnie. Musiał poranić sobie
dłonie .
- Opatrzę ci palce, ale najpierw zszyję ranę na ramieniu. Zdejmij koszulę.
Nie poruszył się. Stał, jakby wcale jej nie słyszał, albo jakby mówiła w obcym
języku.
Sięgnęła, żeby mu pomóc, ale on szybkim jak nigdy ruchem odtrącił jej dłoń. Prawą
ręką chwycił rękaw koszuli i oderwał go, ukazując rozciętą skórę.
- Proszę. Skromność? Ze strony mężczyzny, który zeszłej
nocy kusił ją swoim łóżkiem? Wzięła kawałki miękkiej bawełny, zmoczyła je i
delikatnie starła krew z rany. Nie wierzyła w to.
- Gdzie królewna nauczyła się szyć rany? - Stał nad nią ze zwieszoną głową, klatka
piersiowa unosiła się i opadała; głos miał przytłumiony. Ale pytanie było sensowne.
- Babcia nie cierpi głupców. - Klarysa ostrożnie dotknęła brzegów rany, starając się
zobaczyć, jak głęboko sięgnął nóż. Mięsień był prawie nietknięty, ale skóra zwinęła
się i potrzeba będzie więcej szwów, niż sądziła, co sprawiało, że jego obojętność była
tym bardziej zadziwiająca. Musiało go bardzo boleć.
Ciągnęła w zamyśleniu: - Babcia nauczyła wszystkie dziewczęta szyć, mówiła nam,
że kiedyś, być może, będziemy opiekować się rannymi. Powiedziała, że to obowiązek
wobec naszych oddanych żołnierzy. Powiedziała, ze będziemy symbolami, za które
walczą.
- A pracowałaś między swoimi lojalnymi poddanymi?
- Nie. Babcia powiedziała, że powinnyśmy zostać i umrzeć z ojczyznę, ojciec
uważał inaczej, wysłał nas do Anglii. Czasem żałuję, że wyjechałyśmy, ale
pozostanie na miejscu nie byłoby mądre. Sądzę, że gdybyśmy zostały, już byśmy nie
żyły. Dopóki żyjemy, jest nadzieja, że... - Ugryzła się
w język. Nie lubiła mówić o nadziei. Nie lubiła czuć nadziei. To sprawiało, że znojne
życie stawało się jeszcze bardziej nie do zniesienia.
Zwłaszcza nie chciała, aby H e p b u r n wiedział, że w najciemniejszym,
najodleglejszym zakątku jej duszy tliła się wiecznie żywa iskierka optymizmu,
ponieważ bała się, że wykorzysta to w jakiś sposób przeciwko niej, tak jak
wykorzystał jej uczucie do Blaize'a, aby zmusić ją do udziału w szaleńczej
maskaradzie.
Popchnęła go w stronę krzesła.
- Usiądz, a ja założę szwy.
- Dziękuję. Postoję. - Mięśnie wokół jego szczęki stężały.
- Jak chcesz. - Miłość była ciężarem nie do zniesienia, ale kiedy Klarysa spojrzała
mu w oczy, a potem na jego pokaleczone ciało i wejrzała w duszę, poczuła tęsknotę,
która poruszyła jej serce bardziej niż jakiekolwiek uczucie w jej życiu.
Te przejmujące emocje nie były jednak miłością. Nie była na tyle głupia, by tak
myśleć. Pragnęła go i nienawidziła jednocześnie. Nadal będzie marzyć o nim, kiedy
już jej tu nie będzie, ponieważ zaraził jej duszę swoim dotykiem i pocałunkami, i
oczami niczym szlachetne klejnoty.
Teraz musiała go dotknąć. Uzdrowić. I zrobić to tak, aby nie domyślił się jej uczuć,
ponieważ on nie okazywał jej sympatii. Stał całkiem nieruchomo, ignorując ją, jakby
była meblem. Nawlekając igłę nicią z jelita, usiłowała zażartować:
- Czy chcesz mieć modny ścieg?
- Po prostu zeszyj. - Popatrzył na swoją d ł o ń , rozprostowując ją. - Ile masz sióstr?
- Sióstr?
- Mówiłaś, że masz siostry.
- Nie, nie mówiłam. - Nie mówiła. To nieprawda.
- Powiedziałaś: nas, wszystkie dziewczęta. - Wyjął dłoń z wody i osuszył
ręcznikiem. - Jesteś z Beau-montagne.
Strach skurczył jej trzewia.
- Tego nie wiesz!
[ Pobierz całość w formacie PDF ]