[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Indy stan¹Å‚ jak wryty.
Tak! odpowiedział. Tutaj!
Nie jest pan ranny?
Nie!
W takim razie proszê tu szybko przyjSæ! zawoÅ‚aÅ‚ gÅ‚os. Grozi
nam niebezpieczeñstwo.
Nie mam lampy! odkrzykn¹Å‚ Indy.
Nie ma czasu do stracenia. Niech pan robi co mo¿e.
RuszyÅ‚ szybko do przodu, macaj¹c przed sob¹ drogê. Po chwili
zbli¿yÅ‚ siê do SwiatÅ‚a na tyle, by dostrzec przy jego blasku podÅ‚o¿e
i Sciany tunelu oraz niewyraxn¹ sylwetkê.
Wtedy uderzyÅ‚ gÅ‚ow¹ o niski strop, jednoczeSnie trac¹c grunt
pod nogami i wpadaj¹c po pachy w dziurê w podÅ‚o¿u. PróbowaÅ‚ siê
z niej wydostaæ, ale jego prawe ramiê byÅ‚o zbyt ciasno przyciSniête
do ciała.
82
Utkn¹Å‚em! zawoÅ‚aÅ‚.
Niech pan siê trzyma! odpowiedziaÅ‚ gÅ‚os.
RwiatÅ‚o w podskokach zaczêÅ‚o zbli¿aæ siê w jego kierunku.
Wkrótce postaæ postawiÅ‚a latarniê na ziemi i para silnych, opa-
lonych ramion chwyciła go za paski plecaka. Indy został jednym ru-
chem wydobyty z dziury i postawiony na nogach.
Dziêkujê powiedziaÅ‚.
Kiedy jego ratownik podniósÅ‚ latarniê i promieñ SwiatÅ‚a przelot-
nie zagraÅ‚ na jego postaci, Indy spostrzegÅ‚ burzê blond wÅ‚osów i fi-
gurê, która, chocia¿ odziana w d¿ins i flanelê, niezaprzeczalnie na-
le¿aÅ‚a do kobiety.
Kobieta wyrwaÅ‚o siê Indy emu.
Nie ma czasu na rozmowy odparła.
RozlegÅ‚ siê gwaÅ‚towny rumor, jakby ktoS nagle spuSciÅ‚ wodê
w gigantycznej toalecie. Zza pleców Indy ego doszedł łoskot popy-
chanych siÅ‚¹ wody gÅ‚azów, uderzaj¹cych o Sciany korytarza.
Kobieta zÅ‚apaÅ‚a go za rêkê i razem ruszyli w kierunku wyjScia.
W miejscu, które dla niego niczym siê nie ró¿niÅ‚o od reszty tunelu,
znalazÅ‚a otwór w sklepieniu i wci¹gnêÅ‚a go za sob¹ na górê.
Pod nimi popÅ‚yn¹Å‚ z haÅ‚asem potok wody, bÅ‚ota i ¿wiru.
Błyskawiczny przybór powiedziała kobieta.
UratowaÅ‚a mi pani ¿ycie rzekÅ‚ Indy.
Nonsens odparÅ‚a, odgarniaj¹c niepokorne kosmyki wÅ‚osów
z niebieskich oczu. Sam siê pan uratowaÅ‚. Ja tylko wskazaÅ‚am panu
drogê.
Ale kim pani jest? zapytaÅ‚ Indy. Sk¹d zna pani moje nazwi-
sko? I sk¹d pani wiedziaÅ‚a, ¿e tu jestem?
Wy, Amerykanie szydziła kobieta zawsze zadajecie bezczelne
pytania. A jeszcze jesteSmy w lesie, jak mawiaj¹ pañscy ziomkowie.
Pani jest t¹ duñsk¹ grotoÅ‚azk¹ Indy wreszcie skojarzyÅ‚ oso-
bê. WspominaÅ‚a o pani Bertha z kawiarni.
Wolê, kiedy nazywa siê mnie speleologiem powiedziaÅ‚a.
GrotoÅ‚azka brzmi nieco groteskowo, nie uwa¿a pan? Jak jakaS miesz-
kaj¹ca pod ziemi¹ wariatka. Proszê, to chyba nale¿y do pana.
Wydobyła zza pasa jego kapelusz. Był mokry od deszczu i bez-
litoSnie zmia¿d¿ony.
WisiaÅ‚ na kiju na zewn¹trz wyjaSniÅ‚a. Od tego czasu zaczê-
Å‚am pana szukaæ. Nazywam siê Ulla Tornaes. Z podpisu, który zna-
lazÅ‚am wewn¹trz kapelusza wnioskujê, ¿e pan jest Jones. To pañskie
nazwisko, prawda?
83
Prawda Indy wyprostowaÅ‚ kapelusz, staraj¹c siê nadaæ mu
sensowny ksztaÅ‚t. Potem wcisn¹Å‚ go na gÅ‚owê. Bardzo dziêkujê.
Chodxmy powiedziaÅ‚a schylaj¹c gÅ‚owê, gdy¿ korytarz robiÅ‚
siê ni¿szy. Czeka nas jeszcze jedno wyzwanie, zanim bêdziemy
wolni. Apacze mówi¹, ¿e tych jaskiñ strzeg¹ gnie¿d¿¹ce siê w skal-
nych szczelinach grzechotniki. Teraz jestem skÅ‚onna przyznaæ im
racjê. Ile skarbów zdoÅ‚aÅ‚ pan zabraæ, panie Jones?
Doktorze Jones sprostowaÅ‚ Indy z rozdra¿nieniem.
Jest pan lekarzem?
Nie, wykÅ‚adowc¹ na uniwersytecie. Ale sk¹d&
Pañski plecak wygl¹da na niezwykle ciê¿ki wyjaSniÅ‚a. Poza
tym najwyraxniej nie chciaÅ‚ siê pan z nim rozstaæ nawet wtedy, kiedy
mogÅ‚o to pana kosztowaæ ¿ycie. Czy bogactwo tak wiele dla pana
znaczy?
Nie odparÅ‚ Indy. CzoÅ‚gaÅ‚ siê w Slad za ni¹. Przynajmniej
nie bogactwo samo w sobie. Wzi¹Å‚em jedynie to, czego potrzebowa-
Å‚em.
Pañskie potrzeby musz¹ byæ doSæ wygórowane powiedziaÅ‚a.
Apacze mawiaj¹, ¿e jeSli ktoS ma czyste serce, przejdzie próbê
zwyciêsko. Czy pan ma czyste serce, panie Jones?
Dotarli do miejsca, w którym w podÅ‚odze tunelu byÅ‚y wy¿Å‚obio-
ne rowki. Z t¹ ró¿nic¹, ¿e teraz wydaÅ‚y siê Indy emu dziwne w doty-
ku ciepÅ‚e i suche, a ponadto od czasu do czasu poruszaÅ‚y siê.
Proszê na chwilê poSwieciæ tu latarni¹ poprosiÅ‚ Indy. Jest
tu coS dziwnego.
Lepiej siê nie zatrzymywaæ, panie Jones odparÅ‚a. Musimy
iSæ naprzód. Nie mo¿emy zawróciæ.
Indy czoÅ‚gaÅ‚ siê dalej.
Kiedy korytarz ponownie siê rozszerzyÅ‚ i Indy z niego wychy-
n¹Å‚, kobieta poSwieciÅ‚a latarni¹ do tyÅ‚u. RwiatÅ‚o odbiÅ‚o siê w dzie-
si¹tkach gadzich oczu, czemu towarzyszyÅ‚ chór ostrzegawczych grze-
chotów.
Wê¿e wyszeptaÅ‚ Indy. SÅ‚owo to z najwy¿szym trudem prze-
szło mu przez gardło.
Gratulujê rzekÅ‚a kobieta. PrzeszedÅ‚ pan próbê. Nie s¹dzi-
Å‚am, ¿e siê to panu uda.
Wierzy pani w te stare przes¹dy? zapytaÅ‚ Indy, staraj¹c siê
wygl¹daæ na odwa¿nego.
ZaSwieciÅ‚a mu latarni¹ w twarz.
W takim razie niech pan to wyjaSni odparła.
84
WdrapaÅ‚a siê na rumowisko, przecisnêÅ‚a przez szczelinê i prze-
ci¹gnêÅ‚a na otwartej przestrzeni jak kot. Indy poszedÅ‚ w jej Slady.
Nadal padaÅ‚o, ale najgorsza czêSæ burzy ju¿ minêÅ‚a.
Z wnêtrza jaskini dochodziÅ‚ Å‚oskot pêkaj¹cych skaÅ‚.
S¹dzê, ¿e to koniec jaskini skarbów odezwaÅ‚a siê kobieta.
A przynajmniej wejScia, które pan znalazł.
Co chyba na jedno wychodzi. Indy westchn¹Å‚ wyczerpany.
Gdybym nie natknêÅ‚a siê na pañski kapelusz i nie zdaÅ‚a sobie
sprawy, ¿e pan bezmySlnie zszedÅ‚ do jaskiñ, lekcewa¿¹c groxbê bu-
rzy i gwaÅ‚townego przyboru wody, mógÅ‚by pan nadal tam tkwiæ.
W charakterze permanentnego rezydenta, jak szkielety i wê¿e.
UrwaÅ‚a i popatrzyÅ‚a na niego uwa¿nie.
Chwileczkê zastanawiaÅ‚a siê gÅ‚oSno. Nie jest pan przypad-
kiem tym słynnym archeologiem Indianapolis Jonesem?
Nie odpowiedziaÅ‚ Indy. Nazywam siê&
OczywiScie rzekÅ‚a. PomyliÅ‚am siê. Jest pan zwyczajnym
poszukiwaczem skarbów.
85
5. OpowieSci o duchach
Proszê posÅ‚uchaæ doszedÅ‚ do gÅ‚osu Indy. Jestem Indiana
Jones, a nie Indianapolis.
OczywiScie odparÅ‚a. A jak nazywaj¹ pana przyjaciele?
Indy. Ale pani mo¿e siê do mnie zwracaæ doktorze Jones .
WolaÅ‚abym tak robiæ rzuciÅ‚a mu przez ramiê. Je¿eli, jak
pan twierdzi, jest pan rzeczywiScie doktorem. Mo¿e pan to udowod-
niæ?
Nie mam zwyczaju woziæ ze sob¹ dyplomu.
Szkoda odrzekÅ‚a. W takim razie pozostanê przy panu Jo-
nesie .
Kobieta prowadziÅ‚a podczas ¿mudnego piêciokilometrowego
marszu przez nierówny teren ku góruj¹cej nad Bell Canyon wy¿ynie.
Kiedy dotarli do skromnego obozowiska, skÅ‚adaj¹cego siê z płócien-
nego namiotu, prostych przyborów kuchennych i kamiennego pale-
niska, promieñ SwiatÅ‚a sÅ‚onecznego przebiÅ‚ siê przez chmury i krajo-
braz zamigotał, jakby to diamenty, a nie krople deszczu zrosiły
niewielk¹ dolinê.
Zadziwiaj¹ce odezwaÅ‚a siê kobieta jak tu szybko mijaj¹
burze.
I jak dokÅ‚adnie potrafi¹ przemoczyæ ubranie Indy usiadÅ‚ na
gÅ‚azie i dokonaÅ‚ oglêdzin swojego kapelusza. WygÅ‚adzaÅ‚ zdeformo-
wan¹ masê palcami. S¹dzi pani, ¿e mój kapelusz kiedykolwiek
odzyska swój dawny kształt?
Prawdziwe szczêScie, ¿e uszedÅ‚ pan z ¿yciem, a martwi siê pan
[ Pobierz całość w formacie PDF ]