[ Pobierz całość w formacie PDF ]

oczy błyszczały od łez.
Constance starannie zaadresowała kopertę do Hastings House. Zawierała ona dwa
dolary, stanowiące kolejną, wysyłaną co dwa tygodnie ratę spłacanego długu.
Obliczyła, że w tym tempie zakończy spłatę w roku tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym
czwartym.
- Tego dnia urządzę sobie święto - mruknęła pod nosem, ściągając bibułą nadmiar
atramentu z koperty.
Rozległo się ciche pukanie do drzwi.
- Proszę. - Uśmiechnęła się, oczekując któregoś z dzieci. Tego wieczoru położyła je do
łóżek wcześniej, żeby odpoczęły po dniu pełnym wrażeń w parku.
- Constance? - Była to jednak pani McKenzie, pięknie ubrana w lśniącą suknię na
ramiączkach, z deseniem w pawie pióra. We włosy miała wpięte niebieskie pióro.
- Och, jak pani ładnie wygląda!
- Dziękuję, moja droga. Wprawdzie nie przyszłam tu po komplementy, ale musisz mi
przypominać, żebym robiła to częściej.
Constance wstała od biurka.
- Czy mogę w czymś pomóc, pani McKenzie?
160
- Myślę, że tak. Wprawdzie jesteś po długim, męczącym dniu z dziećmi, ale pułkownik
przyprowadził na przyjęcie niespodziewanego gościa, dżentelmena. Jest bardzo
sympatyczny, lecz, niestety, rujnuje układ przy stole. A ja tak bardzo się starałam, żeby
było na przemian: mężczyzna, kobieta. Czy zechciałaby pani przebrać się i zejść do nas
na dół? Jeśli nie ma pani nic odpowiedniego, to mogę pani pożyczyć suknię.
- Mam zjeść przy stole z dorosłymi?
- Tylko raz. - Pani McKenzie roześmiała się. - Ale poproszę cię o pomoc przy krojeniu
pieczeni dla pułkownika. Zgodzisz się, Constance? Zechcesz do nas zejść?
- To dla mnie zaszczyt, pani McKenzie. Z przyjemnością zejdę.
- Wspaniale! Czy potrzebujesz sukni?
- Nie, dziękuję. Mam jedną, która się nadaje.
- Jesteś prawdziwym klejnotem. Przyjdz do salonu, jak tylko będziesz gotowa. Aha,
przysłać Kathleen, żeby pomogła ci ułożyć fryzurę?
- Dziękuję, nie. Sama sobie poradzę. Pani McKenzie? Jej chlebodawczyni przystanęła
na progu.
- Dziękuję - powiedziała Constance.
Pani McKenzie się uśmiechnęła.
- Nie, najdroższa. To tobie należy się podziękowanie. Zejdz na dół, jak będziesz gotowa.
Constance wolno szła po schodach, nasłuchując śmiechów, dobiegających z salonu, i
cichego brzęku naczyń. Kathleen, pokojówka, krążyła po salonie ze srebrną tacą,
podtykając gościom smakołyki.
Było to mgliste przypomnienie innego życia, którego Constance zaznała przez krótkie
kilka miesięcy. Ten dom nie był taki imponujący, schody też nie, ale miała na sobie tę
samą suknię, co ostatniego wieczoru w Sandringham, gdy była z Josephem.
Nie potrafiła rozstać się z tymi sukniami, choć na pewno nie objawiła w tym praktycyzmu,
bo nie spodziewała się, by jeszcze kiedykolwiek miała okazję włożyć którąkolwiek z nich.
Zostawiła je na pamiątkę czaru, któremu na chwilę uległa, swojego życiowego
interludium.
Suknie przypominały jej o Josephie.
Przystanęła w sieni i zmierzyła wzrokiem swoje odbici w wysokim lustrze przy drzwiach
do salonu. Wyglądała podobnie jak w Hastings House lub Sandringham. Te same rysy,
włosy wciąż ciemne i trochę zbyt gęste, by łatwo je było ułożyć. Może odrobinę
wyszczuplała, ale tylko tyle.
Nie. Jeszcze oczy. Oczy też jej się zmieniły.
Ależ zazdrościła Abigail Merrymeade.
Czuła się dość dziwnie w sukni ze srebrzystego jedwabiu która tak podobała się
Josephowi w Sandringham. Wszak prze ostatnie miesiące nosiła niezmiennie stroje
guwernantki. W włosy wpięła stroik ze sztucznych pereł. Imitacja była całkiem dobra,
pochodziła naturalnie z Broadwayu.
Zaczerpnęła tchu i weszła do salonu. Pokój wydał jej się przepełniony ludzmi, choć było
tylko dwanaście osób, z nią włącznie.
161
- Panno Lloyd! - Pułkownik znalazł się u jej boku. Siwiejący wąsik miał perfekcyjnie
natarty pomadą. - Jak nam miło! Proszę pozwolić, że przedstawię panią naszym
gościom...
Constance ściskała dłonie w rękawiczkach, sama również włożyła rękawiczki. Starała się
zapamiętać nazwiska i trwale połączyć je z twarzami, ale po trzeciej parze się poddała.
Wszyscy goście byli podobni, dobrze odżywieni i zadowoleni z siebie. Gazowe
oświetlenie nadawało ich twarzom sinawy odcień, czerwone suknie wydawały się
fioletowe, a białe krawaty - szare.
- A to jest pan Jerediah Baxter z żoną, oboje z Albany. 1 wreszcie nasz przyjaciel zza
wielkiej sadzawki, pan Joseph Smith...
Constance zachwiała się, spojrzała mu bowiem w oczy i przez chwilę zastanawiała się,
czy to nie sen. Ale Joseph ją podtrzymał.
- Ojej, panna Lloyd zle się poczuła...
- Czy ktoś ma sole trzezwiące?
- Ona jest guwernantką. Może to za dużo dla tej biedaczki?
Słyszała gwar i gorączkowe rozmowy, wydawały jej się jednak dalekie, jakby dochodziły
z innego świata.
- Joseph - szepnęła, gdy wreszcie była w stanie cokolwiek powiedzieć.
- Constance. - Wciąż patrzył jej w oczy.
- Pułkowniku McKenzie, oni chyba się znają!
- Ona jest przecież Angielką.
Chwyciła Josepha za ręce i poczuła ich siłę, tę siłę, której, jak sądziła, już nigdy nie
będzie miała okazji poczuć.
- Spokojnie - szepnął. - Chodzmy, usiądziesz.
A już myślała, że nigdy więcej nie usłyszy tego głosu z uroczym zaśpiewem.
Joseph.
- Jak... dlaczego... och, Josephie - wybąkała. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • absolwenci.keep.pl
  •