[ Pobierz całość w formacie PDF ]
głębinie. Tymczasem na rzece ukazały się rozłożyste barki zmierzające w stronę brzegu, a z oddali
dobiegł smętny śpiew.
Cóż za szczęście! zawołał Zagar do Luddhew. Przewoznicy najwyrazniej dostrzegli nas na
trakcie i wypłynęli nam naprzeciw. Nie będziemy musieli godzinami czekać i oganiać się przed tymi
natrętnymi muchami. Nachylił się, by odegnać czarną, brzęczącą chmurę, która kołowała nad
drgającym nerwowo pyskiem osiołka. Przygotujcie sakiewki, ale nie lękajcie się. Dopilnuję, żeby
was nie oszukano.
Barki podpłynęły bliżej, pchane drągami i wiosłami przez siedzących rzędami wzdłuż burt
wioślarzy.
Aodzie te zbudowane były z grubo plecionych warstw trzcin, odpornych na wodę, a łatwiejszych
w tym rejonie do pozyskania niż drewno. Z desek zbudowano jedynie kile i pokłady. Barki gładko
cięły wodę, aż wreszcie osiadły miękko w mule o kilka stóp od brzegu.
Załoga zaczęła wywlekać i odpowiednio układać platformy oraz drewniane kłody, by ciężkie
wozy mogły wjechać na pokład. Muły, popędzane przez cyrkowców, weszły do wody i z trudem
ciągnęły swój ładunek. Conan, popychając obsuwający się raz po raz wóz, oczekiwał że lada chwila
któreś koło lub kopyto przebije dno łodzi i zatopi ją. Jego obawy okazały się jednak bezpodstawne.
Wreszcie członkowie trupy również dostali się na pokład. Barki, mimo iż zbudowane z trzcin i
papirusu, miały zgrabne, uniesione w górę dzioby i rufy. Pasażerowie uklękli między rzędami
wioślarzy i dopiero wtedy zaczęły się targi o opłatę za przewóz. Kapitan floty, korpulentny
mężczyzna w ubłoconym, przemoczonym odzieniu i brudnym turbanie, jął kłócić się zawzięcie z
Mistrzem Luddhew. Do dyskusji raz po raz wtrącał się z ożywieniem Zagar. Ostatecznie spór
zakończył się, kiedy pękata sakiewka trafiła do rąk poławiacza talentów, który wyjąwszy z niej kilka
monet, podał mieszek kapitanowi.
Wioślarze w mig wzięli się do dzieła, intonując posępnymi, mrukliwymi głosami swą rytmiczną
pieśń. Aodzie odbijały od brzegu z szelestem i chrobotem, ich dna szorowały o podwodne kłody i
trawy.
Kiedy jednak wydostali się na spokojniejsze wody, prędkość, z jaką płynęli, niemal
niedostrzegalnie zaczęła się zwiększać. Lekka bryza unosiła wokół nich rzeczne opary, przesycone
silnym, słodkawym fetorem, niemal równie ciężkim i gęstym jak ciemna toń rozcinana dziobami
barek. Nawet srogie południowe słońce jakby utraciło swą moc w wilgotnym królestwie potężnego
Styksu.
Po pewnym czasie podróżni zagłębili się w labirynt wysepek i ujść rzecznych, gdzie kluczyli
niesieni tajemniczymi prądami rzecznymi. Wreszcie nurt stał się głębszy i czarniejszy. Wtedy to
żeglarze wyciągnęli z wody wiosła i sznurowymi pętlami umocowali je przy burtach, inaczej
bowiem nie byliby w stanie stawić oporu rwącemu prądowi. Jego kierunek i siłę można było
sprawdzić, obserwując ruchy przybrzeżnych trzcin, ale Conanowi wydawało się, że barki w ogóle
nie posuwają się naprzód.
Wody Styksu zamieszkiwały dziwne stworzenia. Cymmerianin wypatrzył żółwie o zaokrąglonych
pyskach i gruzłowatych skorupach oraz wielkie ryby, którym z łbów wyrastały dziwne czułki.
Dostrzec też można było pokryte łuską grzbiety ogromnych krokodyli, płynących tuż pod wodą
bądz ześlizgujących się z błotnistego brzegu. W pewnym momencie przed dziobem pierwszej z
barek wyłoniła się rozwarta paszcza uzbrojona w olbrzymie zębiska dobył się z niej przeciągły
gardłowy ryk. Był to tak zwany koń rzeczny, inaczej mówiąc hipopotam. Conan napotkał już kiedyś
to zwierzę na zachodnich trzęsawiskach. Pojawienie się hipopotama spłoszyło muły, które
szamocząc się wypchnęły za burtę kilku wioślarzy.
Wreszcie zostawili w tyle najniebezpieczniejszy i najgłębszy odcinek rzeki. Znów pojawiły się
porośnięte trzcinami moczary. Tym razem jednak pas trzęsawisk okazał się dużo rozleglejszy, aż
przeszedł w płaskie, otwarte równiny i tereny pustynne. Wioślarze musieli popychać barki
drągami, by nie utknęły w moczarach, i sporo wody upłynęło, nim podróżni znów ujrzeli na brzegu
nagich, zajętych pracą w polu wieśniaków. Barki prześlizgiwały się rzecznymi kanałami. W końcu
przycumowali do kamiennego nabrzeża.
Tu dopiero można było zauważyć inne łodzie i prowizoryczne trzcinowe szałasy.
Ospali chłopi zeszli się, by sprowadzić wozy z łodzi na brzeg. Gdy muły znalazły się już na suchym
gruncie i ponownie je zaprzęgnięto, wieśniacy na wyprzódki zaczęli domagać się zapłaty. Niektórzy
nawet chcieli się zatrudnić przy cyrkowcach.
Kapitan tymczasem bezczelnie zażądał dodatkowej stawki za nadmiernie ciężki ładunek. Zagar
[ Pobierz całość w formacie PDF ]