[ Pobierz całość w formacie PDF ]
procent od dwóch i pół miliona zielonych? Za jedną robotę sto dwadzieścia pięć dolców?
Pewnie, że nie słyszałeś. Ta akcja musi się udać. Don Corradowi chodzi o jego bank.
Bank, który założył, kiedy przyjechał do Ameryki, bank, dzięki któremu mnie tu ściągnął, i
który umożliwił mu zdobycie wszystkiego, co zdobył. Wie, że zostało mu już niewiele
czasu i pragnie, żeby początek i koniec jego życia się zeszły, żeby udało mu się
odzyskać bank płacąc dziesięć centów za dolara, i żeby wreszcie mógł przekazać
wszystko Eduardowi, który na tych fundamentach zbuduje nowe imperium. Posłuchaj,
Charley. Tu nie chodzi o żadne dwa i pół miliona dolarów okupu. Co to jest? Nic! Zemsta
na Filargim. Prawdziwa forsa polega na tym, że od procesu Filargiego pójdzie taki smród
na bank, iż ci wszyscy Włosi nie będą chcieli mieć z nim nic wspólnego i chętnie opchną
go z powrotem za jedną dziesiątą ceny. A to przyniesie Prizzim zysk rzędu
sześćdziesięciu, siedemdziesięciu milionów. Tak jest, Charley. I. na miłość boską, nikt się
nie dowie, że Irene miała z tą robotą cokolwiek wspólnego - przecież zanim zjedzie z
czterdziestego piętra, ty już będziesz z Filargim na moście Queensboro! Ale nawet gdyby
jakimś cudem któraś z rodzin zdołała się dowiedzieć, że twoja żona brała udział w tej
akcji, co z tego? Ludzie zapominają! I choć byłby to dla Prizzich uszczerbek na honorze,
co tam drobny uszczerbek, gdy w grę wchodzi siedemdziesiąt milionów dolarów. Mam
rację czy nie?
- W tej sytuacji, masz, to oczywiste. Ale Irene nie będzie pracować za darmo.
- Pewnie. Jest przecież fachowcem, należy się jej szmal. Kiedy wytłumaczę Don
Corradowi, dlaczego powinniśmy użyć baby, nie tylko się zgodzi - a zgodzi się na pewno,
bo nie jest w ciemię bity - ale dobrze będzie wiedział, że takiej kobiecie, która w dodatku
sama wymyśliła ten greps z niemowlakiem, należy się najwyższa stawka.
- Czyli ile?
- Stówa.
- Papo, chyba więcej. Jak Boga kocham, ten numer jest wart sto pięćdziesiąt.
- Nic nie obiecuję, bo to nie zależy ode mnie. Ale jutro dam ci znać.
Irene zastukała w oszklone drzwi, mówiąc coś przez szybę i dając znaki, żeby
weszli do środka. Papa rozsunął drzwi.
- Chodzcie! Czekają na was prawdziwe pyszności!
Rozdział 22
94
Vincent siedział obok ojca w rezydencji Sesterów w Brooklyn Heights. Z coraz
większym wzruszeniem słuchał słów Don Corrada. Oprócz nich w pokoju nie było nikogo.
Panował upał, gdyż Don lubił, żeby w kominku paliło się przez okrągły rok.
- Twoja córka dość się nacierpiała. Tak, wiem, ty również się nacierpiałeś, ale
miłosierdzie uczy nas, iż trzeba robić wszystko, żeby położyć kres cierpieniom bliznich.
Tego nauczał Pan Jezus. Matka Boska jest ucieleśnieniem miłosierdzia. Pewien rozdział
został zamknięty. Po blisko dziesięciu latach samotnej tułaczki z dala od rodziny, twoja
córka - a moja wnuczka - zwróciła się do mnie o wybaczenie, ponieważ człowiek, którego
skrzywdziła, symbolicznie zakończył okres naszej wspólnej, zwyczajowej kary żeniąc się
z inną kobietą. Maerose jest wolna. Ty jesteś wolny. Ja również. Wymogom honoru stało
się zadość. Więc wezwałem cię do siebie, żeby na kolanach błagać cię, byś wybaczył
swojej córce i pozwolił jej wrócić do domu. Spójrz, oto jej list. Przeczytaj go, synu.
Przekonasz się, jak żarliwie to dziecko cię kocha, może właśnie za surowość, którą jej
okazałeś, gdy zgrzeszyła przeciwko wymogom honoru, choć wiedziała, że będzie
musiała ponieść za to karę. Pragnie się tobą opiekować. A tobie właśnie tego trzeba. Za
długo żyłeś w samotności. Wyciągnij do niej ramiona. Powiedz mi, że mogę ci ją
przysłać, a ty jej nie odepchniesz. Kochajmy się. Dni nas wszystkich są policzone.
Kiedy skończył mówić, łzy płynęły po jego wysuszonych policzkach. Vincent łkał
cicho. Przez długą chwilę siedzieli tak razem, obaj wzruszeni i jakby oczyszczeni tym
przypływem uczuć, po czym Vincent rzekł:
- Masz rację, tatuniu. Przyślij ją do mnie. Spróbujemy sobie oboje wynagrodzić
stracone lata. Maerose znów jest moją córką.
Podczas gdy w Brooklynie jej ojciec i dziad odkrywali uroki chrześcijańskiego
miłosierdzia, Maerose siedziała w gabinecie Presta Ciglionego na piętrze jego lokalu
- składającego się z ogromnego baru, sali dancingowej i staromodnie urządzonego
salonu gier - na zachodnim krańcu Vegas. Ułożyła równo na biurku przed Ciglionem,
Włochem o klasycznym wyglądzie zbira z wczesnego hollywodzkiego filmu, ale
mówiącym rasowym sieneńskim dialektem, trzy zdjęcia: zbliżenia twarzy Irene.
Obok zdjęć położyła po kolei dziesięć studolarowych banknotów.
- Wiesz kim jestem, prawda? - zapytała.
- Tak, proszę pani.
- Rozumiesz, że ten tysiąc dolarów jest dla ciebie, prawda?
- Tak, proszę pani.
- Czy widziałeś kiedykolwiek tę kobietę?
- Tak, była tu dwa razy. Sama. Wypijała kieliszek, rozglądała się trochę i wychodziła.
- Kiedy?
- Dwa, może trzy tygodnie temu.
- Mniej więcej w tym czasie, kiedy załatwiono Louisa Pala?
- Tak, proszę pani.
- Presto, posłuchaj mnie. Zejdę na dół na dziesięć, piętnaście minut. W tym czasie
ty wezwij tu po kolei cały swój personel. Zapytaj wszystkich, czy widzieli tę kobietę tego
dnia, co Palo został kropnięty.
95
- Dobrze, proszę pani.
Maerose wyszła z gabinetu, zeszła na dół i usiadła przy stoliku na końcu sali, z dala
od schodów. Zamówiła koktajl Shirley Tempie.
- Co to takiego? - zdziwił się barman.
- Mam poprosić pana Cigliona, żeby ci wytłumaczył?
- Nie trzeba. Sprawdzę w spisie.
- Tylko nie za dużo cukru! - poleciła.
Dwadzieścia minut pózniej barman podszedł do jej stolika i powiedział:
- Pan Ciglione prosi panią na górę. Maerose położyła dziesięciodolarowy banknot.
- Reszty nie trzeba - oświadczyła i ruszyła w stronę schodów.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]