[ Pobierz całość w formacie PDF ]
rozumu. Tak, bo przecież rozumie teraz, że jego awantury nad
Bosforem były czystym szaleństwem. Któż w jego sytuacji,
nie straciwszy rozumu, szedłby dobrowolnie w szeregi
dynamiciarzy?
snem?
Czy w ogóle to wszystko nie było szalonym
A Marewa? Cóż się z nią stało? Zobaczy ją kiedy jeszcze?
Czy pokocha go mocniej za to, że tak chętnie naraził życie dla
obcej sobie sprawy?
„Andromeda" stanęła w pobliżu wybrzeża. Aleksandria,
niby spoczywająca na piasku kurtyzana, rozsypała nad wodą
sznur białych willi. W porcie załadowane statki czekały na
ostatnich turystów powracających do Anglii albo Stanów.
O szóstej po południu, po załatwieniu zwykłych
formalności u władz portowych, „Andromeda" dobiła do
mola, stając pomiędzy „Teofilem Gautier", imponującym
statkiem z Messageries Maritimes, a jakimś brzuchatym
brygiem holenderskim.
Dafne i Lucynda z wysokości pokładu obserwowały
mrowie tragarzy kręcących się w brudnych tarbuszach na
głowie i portierów hotelowych w szambelańskich mundurach.
Złote galony na błękitnych bluzach mieszały się z brudnymi i
wszawymi łachmanami. W tłumie krążyła bezradnie policja.
Na mostku hrabia Montrechamp, Baerenz, Schomberg i
Ibrahim bej gawędzili z kapitanem Woodsem. Dyrektora
więzienia i adwokata wysadzono już w Pireusie. W
Aleksandrii miano zabawić dwa dni. Schomberg uczynił to na
prośbę Dafne, która uskarżała się, że od dziesięciu dni nie
słyszała jazzu.
- Potrzeba dwóch popołudni w Claridge'u, żeby wypędzić
mrówki chodzące mi po kolanach. Prawda, Lulu?
Hrabina Montrechamp potwierdziła skwapliwie.
- Oczywiście, doktorze! Panem et charleston1. Widzi pan
przecież, że ta biedna Dafne od dwudziestu czterech godzin
przygotowuje się do olśnienia brzuchatych kupców w
Aleksandrii.
- Och, Lulu! Przesada...
- Nie, kochanie! We Francji mówi się, że spośród
wszystkich zwierząt najwięcej czasu na toaletę poświęcają
koty, muchy i kobiety.
O ósmej, podczas gdy Dafne i Lucynda schodziły w
wieczorowych sukniach do salonu, gdzie czekał na nie hrabia
Montrechamp z Baerenzem, Schomberg zastukał do kabiny
Ibrahima.
- Przepraszam, że przeszkadzam. Chciałem jednak
uprzedzić pana, że zaprosiłem moich gości na obiad do
Mohamed Ali Club. Chętnie widziałbym pana razem z nami,
ale myślę, że to byłoby dość nierozsądne. Co pan o tym sądzi?
- Wzrusza mnie pańska troskliwość, doktorze. Nie ulega
wątpliwości, że poznałoby mnie natychmiast ze dwadzieścia
osób. Wolę więc zostać tutaj.
- Tak też myślałem. Powiedziałem już nawet paniom, że
jest pan trochę niezdrów i woli pan nie iść z nami. Czytał pan
ostatnie gazety? Zbyt dużo jeszcze się mówi o pańskiej
ucieczce. Iść na brzeg - byłaby to Scylla po Charybdzie. Zje
pan sobie obiad na statku i zagra w pikietę z kapitanem
Woodsem... Jest pan na „Andromedzie" u siebie... Aha,
jeszcze słówko. Gdyby przypadkiem zechciał pan skorzystać z
dzisiejszej nocy i zniknąć, uprzedzam pana, że będę zmuszony
natychmiast zawiadomić poselstwo tureckie w Kairze. Zresztą
zapewniam pana, że ucieczka bez jakichkolwiek papierów
byłaby bardzo niebezpieczna. W ciągu dziesięciu dni, dwóch
tygodni najwyżej, sytuacja zmieni się o tyle, że jak najchętniej
sam pana uwolnię od tej przymusowej gościny, o ile będzie
panu ciążyła.
- Doprawdy, nie wiem, jak mam wyrazić...
- Ależ nic, drobnostka. Ale byłoby przykre, gdyby się pan
dał sprzątnąć jakiemu tureckiemu patriocie, kiedy tak się
nastarałem, aby wyrobić panu roczną prolongatę.
Jasna noc, przepasana gazową szarfą Drogi Mlecznej.
Światła okrętowe dygoczą w spokojnej głębi portu. Ruiny
fortu Napoleona odcinają się szarą masą na błękitnym welonie
nieba. Marynarz na mostku „Andromedy" marzy z fajką w
zębach, wpatrzony w zielonawy odblask świateł na wodzie.
Jest jedenasta wieczór. Od czasu do czasu dźwięczą dzwonki
tramwajowe w mieście. Gdzieś w czeluściach holenderskiego
statku gramofon wywrzaskuje modne rytmy. „Teofil Gautier"
rozpala kotły na jutrzejszą podróż.
Ibrahim, wyciągnięty w tyle statku na leżaku, spogląda na
tę niegościnną ziemię egipską, z której został wygnany. Mimo
woli dławi go wzruszenie. Oto znowu widzi ten poczciwy
aleksandryjski port, z którego tylekroć wyjeżdżał do Europy
jako etoński uczniaczek, jako student, w interesach czy też -
ot, tak sobie. Widzi go - a nie może wstąpić na swoją starą
ziemię. Dziwny los! Mógłby powtórzyć za Robertem
Browningiem: „Wszystko tu się zaczyna, ale tam się
kończy"... Początek jakże był piękny! Wszystkie uśmiechy
fortuny, wszystkie uciechy łatwego życia. A potem nagle
zapadnięcie kurtyny na tę komedię o stu czarownych aktach,
której akt ostatni miał go powieść „tam". Do tego „tam", w
którym kończą się zarówno najboleśniejsze dramaty, jak i
wszelkiego rodzaju kołtuństwa. A wszystko dlatego, że ongiś
przypadkiem na szosie Berlin - Poczdam znalazła się fatalna
Georgijka, Marewa Gheridze. Nie było to tym razem
klasyczne ziarenko piasku Cromwella, ale pyłek kurzu w
karburatorze sześciocylindrowej maszyny.
Marewa... Czy zobaczy ją jeszcze?... No tak, Oczywiście,
za wszelką cenę. Wyczyta przyszłość w kamieniu swego
sygnetu, głęboko żółtym, pręgowanym jak tygrys kamyku.
Krew muzułmańska czyniła go przesądnym. Wierzył w moc
niektórych kamieni, takich jak jaspis, hemetyt i onyks. Ów
pierścień z pręgowanym kamykiem otrzymał w spuściźnie po
Ibrahimie Paszy. Przynosił szczęście ojcu i dziadom. Dziadek
Ibrahima
wierzył
był
niezłomnie
w
nadprzyrodzone
właściwości pierścieni „czarnoksięskich", wyrabianych ongiś,
[ Pobierz całość w formacie PDF ]