[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Najczęściej starałem się go unikać. A kiedy już musiałem być, zwykle były to jakieś przyjęcia
dla uczczenia jakiejś rocznicy. Wtedy nikt się nie przejmował faktem, że się upiłem. Ludzie, którzy
musieli się z nim kontaktować regularnie, mówili mi mówią mi że można się do tego
przyzwyczaić. To takie budowanie temporalnych potiomkinowskich wiosek. Za każdym razem trzeba
wszystko montować od początku. Przyzwyczaili się do organizowania mu pobytów w przeszłości w
najbardziej sybaryckich miejscach i do przyjęć rocznicowych. Za każdym razem tracił trochę
swojego osobistego czasu. Wszyscy bardzo się starali, żeby każde spotkanie było jak najbardziej
naturalne. Chyba w ten sposób zagłuszali wyrzuty sumienia.
Czemu? Czy nie miał gdzieś zniknąć pod koniec życia?
Havig walnął pięścią w poręcz krzesła.
Zniknął. Zniknie. Usłyszymy jego wrzask i znajdziemy tylko pusty pokój. Musiał ruszyć w
daleką przyszłość, ponieważ nasze poszukiwania nie dały żadnego rezultatu. Nigdy się już nigdzie
nie pojawi.
Wypił duszkiem swoją szklankę. Miałem wrażenie, że potrzebuje jeszcze, więc mu dolałem bez
pytania. Leoncja pogładziła go po głowie.
Przestań się tym zamartwiać, kochany mruknęła. Nie jest tego wart.
Zwykle tego nie robię powiedział tonem wypranym z emocji. Przestańmy o tym mówić.
Nie rozumiem, dlaczego...
Leoncja uśmiechnęła się do mnie, ubolewając nad delikatnością męża. Powiedziała mi coś, co
dla niej nie miało żadnego znaczenia.
Podobno przed śmiercią mózg uwalnia się spod działania tego narkotyku i człowiekowi wraca
pamięć.
Rozdział 16
Trzydziesty pierwszy pazdziernika 1971 roku wypadał w niedzielę. Następnego dnia dzieciaki szły do
szkoły. A to znaczyło, że te urwisy będą musiały rano wstać, więc zaczną mnie nachodzić wcześniej
niż zwykle w taki dzień. Zgromadziłem spore zapasy na tę okoliczność. Kiedy ja byłem chłopcem, w
Halloween nawet wariackie żarty uchodziły na sucho. Osobiście cieszyłem się, że obyczaje nieco
złagodniały. Gdy patrzyłem na te szkraby w przebraniach, przypominały mi się własne dzieci oraz
Kate. Po ostatniej wizycie zwykle rozpalałem kominek, siadałem przy nim ze swoją ulubioną fajką i
kieliszkiem cydru. Czasami puszczałem ulubione melodie żony i wspominałem, gapiąc się w
płomienie. Na swój sposób czułem się wtedy szczęśliwy.
Tego dnia wszystko działało mi na nerwy. Było zimno i wietrznie. Słońce przetoczyło się
błyskawicznie po bezchmurnym niebie. Drzewa mieniły się czerwienią, żółcią i brązem. Gdzieś
wysoko leciał samolot, zostawiając za sobą smugi kondensacyjne. Postanowiłem się przejść.
Na uliczkach Senlac przewalały się liście. Wydawały przy tym szelest przypominający dyskretny
śmiech z właścicieli ogródków starających się je zagrabić na ładnie ułożone kupki.
Pola za miastem były gołe, ciemne, czekały na śnieg. Stada kruków obsiadały je masowo i od
czasu do czasu podrywały się wielkimi stadami w powietrze z głośnym furkotem. Zszedłem z
brukowanej drogi na polną ścieżkę, którą samochody jezdziły wyjątkowo rzadko. Należało
podziękować jakiemuś szczególnie dobrze usposobionemu bóstwu za to, że zachowało jeszcze coś
takiego w tej epoce gorączkowego postępu. Zanim się spostrzegłem, wszedłem do Lasu Morgana.
Dotarłem do polanki otoczonej drzewami mieniącymi się delirycznymi barwami. Przez chwilę
stałem na mostku, gapiąc się na przepływający między kamieniami strumyk. Na starym dębie
usadowiła się wiewiórka. Drzewo musiało mieć ze sto lat, bo było gęste, choć pozbawione liści.
Wsłuchiwałem się w szum lasu. Wąchałem powietrze, które smakowało jak chłodny napój, i
napawałem się wonią jesieni. Nawet nie myślałem o niczym szczególnym. Po prostu byłem.
W końcu ciało i kości przypomniały mi, że istnieją powody do ruszenia w drogę, i wróciłem do
domu. Ciepła herbata z ciepłą bułeczką wydawały mi się świetnym pomysłem. Pózniej zamierzałem
napisać list do Billa i Judy o moim zamiarze przyjazdu do Kalifornii z wizytą do nich w zimie...
Nie zauważyłem zaparkowanego jak zwykle pod kasztanem samochodu, dopóki omal na niego
nie wpadłem. Ucałowałem ich na przywitanie.
Witajcie. Witajcie. Czemu nie zadzwoniliście wcześniej? Nie musielibyście czekać.
Nic się nie stało, doktorze odparł Havig. Siedzieliśmy w samochodzie, podziwiając widok.
Po chwili dodał: Staramy się zapamiętać Ziemię.
Spojrzałem na niego uważnie. Trochę zeszczuplał. Miał głębsze bruzdy przy ustach. Był
opalony, ale skórę miał suchą.
Włosy zaczynały mu lekko siwieć. Po czterdziestce. Dla niego minęło jakieś dziesięć lat. Dla
mnie kilka tygodni od czasu ich ostatniej wizyty... Jego żona była wyprostowana jak zawsze, może
nieco bardziej kobieca, jeżeli chodzi o figurę, ale ogólnie mniej się poddała upływowi lat. W końcu
była młodsza. Jednak dostrzegłem lekkie zmarszczki wokół oczu i kilka jasnych nitek w jej rudych
włosach.
Skończyliście? spytałem i zadrżałem, chociaż nie było zimno. Pobiliście Orle Gniazdo?
Tak, tak! odparta Leoncja z radością.
Havig tylko kiwnął głową w milczeniu. Był dziwnie poważny.
Chodzcie do środka! Zapraszam.
Na herbatkę? Zaśmiała się.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]