[ Pobierz całość w formacie PDF ]
przebyciu jeszcze jednej niewielkiej kotlinki dostaliśmy się na szeroką, zieloną dolinę, cią-
gnącą się wprost ku południu.
Po obu jej stronach wznosiły się wysokie pasma gór z licznymi, tkwiącymi w ich trzonie
kraterami, podobnymi do tych, które zasiewają bezpowietrzną półkulę Księżyca. Szczyty gór
pokryte były śniegiem; śnieg, spadły widocznie w nocy, leżał także jeszcze miejscami w doli-
nie, tając dopiero w promieniach niewiele nad horyzont wzniesionego słońca.
Zciekające zeń wody tworzyły spory potoczek, płynący bystro w licznych zakrętach.
W tej dolinie postanowiliśmy zatrzymać się pewien czas, przekonaliśmy się bowiem, że
dalsza droga na południe o tak wczesnej porze dnia narażałaby nas na dotkliwe zimno w oko-
licach, gdzie jest coraz większa różnica między średnią ciepłotą dnia a nocy.
Gdyśmy wyruszyli znowu, słońce ubiegło już blisko trzecią część swojej dziennej drogi.
Było ciepło i jasno. Zniegi w dolinie zniknęły całkowicie, a owe zwinięte badyle, przeważają-
ce już tutaj nad nikłymi porostami, zaczęły pod wpływem słonecznego ciepła rozwijać się
szybko w ogromne, różnymi odcieniami zieloności malowane liście. Kształt ich był nader
rozmaity; jedne podobne były do olbrzymich wachlarzy obwieszonych delikatną, ruchliwą
frędzlą, inne znowu, nakrapiane różnymi barwami, wśród których przeważała czerwona i
ciemnobłękitna, przypominały jakieś bajeczne pawie pióra. Były tam i takie, co miały brzegi
wycięte w formę akantusowego liścia i najeżone kolcami, i takie, co zwinięte u dołu, tworzyły
lejki, i jeszcze inne, gładkie i lśniące albo pokryte długim, żółtozielonym włosem, spadają-
cym po obu stronach aż do ziemi - słowem, największa rozmaitość barw i kształtów, a
wszystko żyjące, ruchliwe, wijące się za najlżejszym dotknięciem. Nad brzegiem strumyka,
36
wpółzanurzone w jego kryształowej fali, ciągnęły się znowu długie wodorosty, jak rdzawo-
zielone węże i liny, obwieszone, niby kwiatami, kręgami śnieżnej białości o silnym, upajają-
cym zapachu. Gdzie indziej znowu, gdzie woda rozlewała się szerzej i prąd ustawał, rozwijała
się delikatna rzęsa z kuł, w których postaci przetrwała mróz nocy, pokrywając nurt leciuchną i
drżącą siatką, podobną do najprzedniejszych koronek z fioletowego i zielonego jedwabiu.
Byliśmy oczarowani tym zdumiewającym przepychem roślinności; za każdym krokiem
spostrzegaliśmy coś nowego i godnego uwagi. Z zarośli poczęły wychodzić na słońce prze-
dziwne stworzenia, podobne do długich jaszczurek, o jednym oku i kilku parach nóg. Przy-
glądały nam się ciekawie i pierzchały szybko za zbliżaniem się wozu. Psy puściły się za jed-
nym z tych zwierząt i złowiły je. Odebraliśmy im tę zdobycz, ale zwierzę było już nieżywe,
mogliśmy więc tylko na zwłokach podziwiać niezmiernie ciekawą jego budowę, zasadniczo
odmienną od organicznych ustrojów na Ziemi. Kościec ograniczał się do podłużnego pier-
ścienia, złożonego z ruchomych kręgów umieszczonych po obu bokach tuż pod skórą. Całą
czaszkę tworzyły tylko silne szczęki, mózg mieścił się pod grzbietem, wewnątrz pierścienia.
To, co uważaliśmy za nogi, było dwoma szeregami sprężystych, bezkostnych macek, za po-
mocą których zwierzę czołgało się po ziemi z nadzwyczajną szybkością.
Znacznie pózniej znalezliśmy na Księżycu jeszcze wiele innych zadziwiających stwo-
rzeń, ale żadne nie zaciekawiło nas tak, jak to pierwsze, nader typowe dla tutejszej fauny.
W ogóle cała podróż nasza przez ową dolinę była jakby snem czarodziejskim, pełnym
niespodziewanych a fantastycznych obrazów. Godziny mijały za godzinami, a widoki przed
naszymi oczyma zmieniały się ciągle. Miejscami dolina zwężała się tworząc skaliste prze-
smyki, przez które przedzieraliśmy się z trudem tuż nad brzegiem potoka, urosłego już w spo-
[ Pobierz całość w formacie PDF ]