[ Pobierz całość w formacie PDF ]
spodnie. Nie odrywała oczu od wskazników.
--Ciesz się widokiem przyrody -- rozległ się tuż nad uchem Petera głos byłego najemnika. -
- Już niedługo przesiąkniesz wilgocią i zaczniesz pałać nienawiścią do każdego drzewa.
Elliot stwierdził, że wędrówka przez dżunglę jest całkiem przyjemna.
--Taaak... bardzo -- odparł skrzywiony Munro.
Okręg Barawana nie należał do całkiem dziewiczych. Od czasu do czasu mijał pola oraz
inne ślady ludzkiej działalności, choć nigdzie nie było widać pracujących wieśniaków. Peter
głośno wyraził swoje zdziwienie, lecz Munro jedynie potrząsnął głową. W miarę jak posuwali
się dalej, przewodnik popadał w coraz głębsze milczenie. Częstokroć zatrzymywał kolumnę i
nasłuchiwał głosu ptaków, nim ruchem dłoni zezwolił iść dalej.
Podczas każdego postoju Peter spoglądał za siebie, na rząd tragarzy niosących na głowach
równo ułożone pakunki. Czuł się spadkobiercą tradycji Stanleya, Livingstone'a oraz innych
podróżników, którzy sto lat temu badali wnętrze Czarnego Lądu. Afryka Równikowa niewiele
się zmieniła od czasów pamiętnej wyprawy Stanleya w głąb Kongo. Nie uległ zmianie także
sposób eksploracji. Piesza, kosztowna wędrówka w towarzystwie tragarzy i wśród tysiąca
niebezpieczeństw...
Nim minęło południe, Petera ogarnęło ogromne zmęczenie. Wysokie buty ocierały mu
stopy. Nawet Murzyni odczuwali trudy marszu; zrezygnowali z palenia papierosów i w
milczeniu przedzierali się przez dżunglę. Peter zaproponował krótką przerwę na posiłek.
--Nie -- odpowiedział Munro.
--Nie -- zawtórowała mu Karen, spoglądając na zegarek. Kilka minut po pierwszej
usłyszeli stłumiony warkot śmigłowców.
Munro oraz ludzie Kahegi błyskawicznie przypadli do ziemi i zniknęli w cieniu zarośli.
Pozostali uczestnicy ekspedycji poszli w ich ślady. Po chwili nad drzewami ukazały się dwa
duże zielone helikoptery. Peter wyraznie widział napis FZA namalowany białą farbą na bokach
maszyn.
Munro natychmiast rozpoznał sylwetki śmigłowców. Amerykańskie hueye, bez uzbrojenia.
--Wojsko... -- pogardliwie wykrzywił usta. -- Szukają powstańców.
Godzinę pózniej wyprawa dotarła do rozległej polany porośniętej maniokiem. Wśród
zagonów stała prosta drewniana chata. Z komina unosił się dym, kilka świeżo wypranych koszul
powiewało na lekkim wietrze, lecz nigdzie nie było widać mieszkańców.
Munro uniósł dłoń, dając sygnał do zatrzymania. Murzyni zdjęli z głów bagaże, po czym
bez słowa usiedli na trawie.
Elliot wyczuwał panujące napięcie, choć nie potrafił zrozumieć przyczyny nagłego postoju.
Munro i Kahega podpełzli na skraj zarośli. Z uwagą obserwowali otoczenie chaty. Po
dwudziestu minutach bezczynności Karen zaczęła się niecierpliwić.
--Nie rozumiem, dlaczego...
Szorstka dłoń Munro zakryła jej usta. Były najemnik wskazał na polanę i wyszeptał jedno
słowo:
--Kigani.
Oczy Karen zrobiły się okrągłe ze zdumienia. Munro cofnął rękę. Teraz już wszyscy
wpatrywali się w cichą, pozornie pozbawioną życia budowlę. Karen zatoczyła ręką obszerne
koło, proponując okrążenie niebezpiecznego miejsca i podjęcie dalszej wędrówki. Munro
przecząco pokręcił głową. Był przekonany, że należy czekać. Wyciągnął palec w stronę Amy,
po czym pytająco spojrzał na Elliota. Chciał wiedzieć, czy ukryte w wysokiej trawie zwierzę
nie spowoduje jakiegoś hałasu. Peter ruchem dłoni nakazał małpie milczenie, choć Amy
doskonale wyczuwała nastrój ludzi, i tak jak oni co jakiś czas zerkała niespokojnie w kierunku
chaty.
Upływały kolejne minuty. Ciszę upalnego popołudnia przerywało jedynie monotonne
brzęczenie cykad. Wyprana bielizna łopotała na wietrze.
Peter popatrzył na komin. Błękitne pasemko dymu zniknęło. Munro i Kahega wymienili
porozumiewawcze spojrzenia. Murzyn zręcznym ruchem prześliznął się ku grupie tragarzy,
otworzył jedno z pudeł i wyjął niewielki karabin maszynowy. Nakrył broń dłonią, by stłumić
metaliczny dzwięk zwalnianego bezpiecznika, po czym powrócił na dawne miejsce. Wokół
panował niczym nie zmącony spokój. Munro ostrożnie położył karabin na ziemi. Czekali dalej.
Elliot zerknął na Karen, lecz kobieta nie odrywała wzroku od polany.
Drzwi chaty otworzyły się z cichym zgrzytem. Munro oparł na ramieniu kolbę karabinu.
Nic. Po jakimś czasie w blasku słońca pojawili się Kigani. Dwunastu muskularnych
mężczyzn uzbrojonych w łuki i długie włócznie panga. Tułowie i nogi mieli pomalowane w
ukośne pasy, a twarze całkowicie pokryte białą farbą, co nadawało im upiorny wygląd
ożywionych szkieletów. Ostrożnie rozglądając się na wszystkie strony, weszli między wysokie
pędy manioku. Po chwili zniknęli w dżungli.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]