[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Niewidomy śpiewak skinął głową, przewiesił gitarę przez ramię i wstał, a jego siostra
wraz z nim.
- O co chodzi? - spytał Mallory.
- To przewodnicy.
- Tych dwoje?!
- No, przecież sami nie znajdziecie tu sobie tak łatwo drogi, prawda? - rzekł logicznie
Neufeld. - Petar i jego siostra - a właściwie ona - znają Bośnię lepiej od miejscowych lisów.
- Ale czy partyzanci nie... - zaczął Mallory, ale Neufeld przerwał mu.
- Pan nie zna Bośni. Tych dwoje wędruje tu wszędzie bez najmniejszych przeszkód i
nikt ich nie odprawi od drzwi. Bośniacy wierzą, a Bóg świadkiem, że nie bez racji, iż oni są
przeklęci i obrzuceni urokiem. To kraj przesądów, kapitanie Mallory.
- Ale... ale skąd będą wiedzieć, dokąd nas zaprowadzić?
- Będą wiedzieć. - Neufeld skinął głową Drosznemu, ten powiedział coś szybko po
serbskochorwacku do Marii, ona zaś z kolei przemówiła do Petara, który wydobył z gardła
jakieś dziwne dzwięki.
- Dziwny język - skomentował Miller.
- Petar ma wadę wymowy - wyjaśnił krótko Neufeld. - Już się z nią urodził. Umie
śpiewać, ale nie mówić - są takie wypadki. Dziwi was, że ludzie uważają ich za przeklętych? -
obrócił się w stronę Mallory ego. - Niech pan zaczeka ze swoimi ludzmi przed barakiem.
Mallory skinął głową i dał znak pozostałym, żeby wyszli przed nim. Spostrzegł, że
Neufeld natychmiast wdał się w przyciszoną wymianę zdań z Drosznym, który skinął głową,
przywołał jednego z czetników i wysłał go z jakimś poleceniem. Znalazłszy się przed
barakiem, Mallory odsunął się z Andreą nieco od reszty i szepnął mu do ucha coś, czego nie
dosłyszeli, a na co Grek prawie niedostrzegalnie skinął głową.
Z baraku wyłonili się Neufeld i Droszny, a za nimi Maria, prowadząca za rękę Petara.
Gdy zbliżali się do grupki Mallory ego, Andrea niedbałym krokiem podszedł do nich, paląc
swoje nieodłączne cygaro. Wrósł w ziemię przed zaskoczonym Neufeldem i zuchwale
dmuchnął mu dymem w twarz.
- Pan mi się niezbyt podoba, kapitanie Neufeld - oznajmił i spojrzał na Drosznego. - A
ten handlarz noży również.
Neufeld w jednej chwili poczerwieniał, a twarz ściągnęła mu się z gniewu. Ale szybko
się opanował.
- Nie obchodzi mnie ani trochę, co pan sobie o mnie myśli - odparł, powstrzymując
wybuch. - Ale radzę panu nie wchodzić w drogę kapitanowi Drosznemu, przyjacielu. To
dumny Bośniak... A na Bałkanach nie ma sobie równych we władaniu nożem.
- Nie ma sobie równych... - Andrea ryknął śmiechem i dmuchnął Drosznemu dymem
prosto w twarz. - Ten szlifierz noży rodem z opery komicznej?
Droszny kompletnie osłupiał, ale na krótko. Obnażył zęby tak, że nie powstydziłby się
tego żaden bośniacki wilk, zamaszystym ruchem wyciągnął z pochwy przy pasie paskudnie
zakrzywiony nóż i rzucił się na Andreę, zadając od dołu hakowaty cios, ale Greka, którego
rozwagę w działaniu przewyższała tylko nadzwyczajna szybkość ruchów, z jaką
przemieszczał swe potężne ciało, już nie było tam, gdzie trafiło ostrze. Była tam za to jego
ręka. Pochwycił nią śmigającą w górę jak błyskawica dłoń Drosznego za przegub i niemal
natychmiast potem dwaj potężni mężczyzni zwalili się ciężko na ziemię, tocząc się w śniegu i
walcząc o nóż.
Walka pomiędzy nimi rozpętała się tak raptownie, z tak niespodziewaną,
niewiarygodną prędkością, że przez kilka sekund wszyscy stali jak wrośnięci w ziemię.
Trzech młodych sierżantów, Neufeld i czetnicy mieli kompletnie osłupiałe miny. Mallory,
który stał tuż za plecami wielkookiej dziewczyny, potarł w zadumie podbródek, a Miller
przyglądał się tej scenie z zaciekawieniem, lekko zblazowany, subtelnie strząsając popiół z
papierosa.
Niemal w tej samej chwili Reynolds, Groves i dwóch czetników doskoczyło do
walczących, próbując ich rozdzielić. Udało im się to dopiero przy pomocy Saundersa i
Neufelda. Drosznego i Andreę postawiono na nogi - pierwszy miał wykrzywioną twarz, a w
oczach nienawiść, Andrea zaś ze spokojem powrócił do palenia cygara, które w sobie tylko
wiadomy sposób odnalazł, gdy ich rozdzielono.
- Ty wariacie! - naskoczył na niego z furią Reynolds. - Jesteś obłąkany! Jesteś...
przeklętym psychopatą! Byłbyś nas wszystkich zabił.
- Wcale bym się tym nie zdziwił - rzekł w zamyśleniu Neufeld.
- Chodzmy. Dość tych głupstw.
Wyprowadził ich z obozowiska, a po drodze dołączyła do nich grupka czetników,
niewątpliwie pod dowództwem młodziana z rzadką rudą brodą i zezującym okiem,
pierwszego czetnika, który ich powitał po wylądowaniu.
- Co to za ludzie i co tu robią? - spytał Mallory Neufelda. - Nie pójdą z nami.
- To eskorta - wyjaśnił Neufeld. - Tylko na pierwsze siedem kilometrów.
- Eskorta? A po co nam eskorta? Z waszej strony przecież nic nam nie grozi, ani też,
jak pan twierdzi, ze strony jugosłowiańskich partyzantów.
- Nie obawiamy się o wasz los - odparł kostycznie Neufeld. - Obawiamy się o pojazd,
którym przejedziecie większą część drogi. Pojazdów w tej części Bośni jest niewiele i są
bardzo cenne, a kręcą się tu liczne partyzanckie patrole.
W dwadzieścia minut pózniej, pośród bezksiężycowej nocy i padającego śniegu,
dotarli do drogi, która była najzwyklejszym traktem, wijącym się po dnie zalesionej doliny.
Czekała tam na nich jedna z najdziwniejszych czterokołowych machin, jakie Mallory i jego
towarzysze widzieli w życiu - niewiarygodnie wiekowa, niemiłosiernie poobijana ciężarówka, [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • absolwenci.keep.pl
  •