[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Nagle zadrżała.
- Tu nawet w środku lata jest okropnie zimno - oznajmił Jack, spostrzegając gęsią
skórkę na ramionach Amandy. - Dlatego dom jest taki duży. %7łeby mieszkańcy mogli się roz-
grzać, biegając z pokoju do pokoju.
Dopiero teraz rozejrzała się po wnętrzu. Zciany ogromnego holu wyłożone zostały
drewnem. Przepastne, skórzane kanapy tworzyły półokrąg przed ciężkim, żeliwnym komin-
kiem. Oczami wyobrazni Amanda zobaczyła płonący na nim ogień, rzucający ciepły blask na
drewniane ściany i dywan o perskim wzorze. Teraz jednak, sczerniałe od zimna i wilgoci,
dawno wygasłe palenisko stanowiło smutne świadectwo martwoty panującej w tym domu.
Szerokie schody o kunsztownie rzezbionej balustradzie prowadziły łukiem na piętro.
- Zostawmy sobie sale recepcyjne na pózniej i najpierw chodzmy na górę -
zaproponował Jack i ruszył przodem.
Wielkie witrażowe okno z napisem  Armstrong" umieszczonym w centralnym punkcie
zaparło Amandzie dech w piersiach.
- Ten dom powstał na zlecenie twoich przodków, prawda? - zapytała. - To znaczy, że
od początku należał do twojej rodziny?
- Tak, przez ponad sto lat. A teraz ja przekażę go nowym właścicielom.
- Ale nazwisko w oknie pozostanie tu na zawsze.
- Nie sądzę. Kogo będzie stać na taki remont, szczególnie bez dochodów z farmy?
Dach jest dziurawy, instalacja wymaga wymiany, a łazienki właściwie nie nadają się do
użytku.
- W gazetach pisano, że Ashcroft zostało wpisane na listę zabytków. Nowy właściciel
nie będzie mógł go rozebrać.
- Nie będzie takiej potrzeby. Dom sam się niedługo zawali. Na tym piętrze znajdują się
sypialnie. Jest ich tu z dziesięć, ale najpierw pokażę ci pomieszczenia dla służby. Twoja
panna McFadden właśnie tam musiała mieszkać.
- Mówiła, że miała pokoik na strychu.
Zwiedzanie zajęło im ponad godzinę i Amanda zauważyła, że z minuty na minutę Jack
mówi o Ashcroft z coraz większym przejęciem. Sama była oszołomiona. Część piętra,
przeznaczona kiedyś dla służby, była połączona z pomieszczeniami kuchennymi i spiżarnią
52
S
R
oddzielną klatką schodową. Liczne alkowy i mansardowe okna w sypialniach przydawały im
niepowtarzalnego uroku, a rozmiary sali balowej wręcz rzuciły Amandę na kolana.
- Musi znalezć się jakiś sposób, żeby uratować ten dom - przekonywała. - Po prostu
musi!
- Sam tak myślałem. Kiedy tu wszedłem pierwszy raz po przyjezdzie, uderzyły mnie
wspomnienia z dzieciństwa, a jeszcze silniejsze było poczucie, że sam jestem częścią tego
wszystkiego. Pomyślałem, że nie dopuszczę do dalszej dewastacji i znajdę sposób, żeby
przywrócić rezydencji dawną świetność. Ojciec chyba od razu zorientował się, co mi chodzi
po głowie, bo natychmiast poinformował mnie, że Ashcroft ma już nowego właściciela w
postaci jakiejś firmy o nazwie Starbright International Limited. To był as, którego ukrywał w
rękawie, żeby mnie zmusić do wyjazdu - wyjaśnił z goryczą.
Próbując zmienić temat na mniej bolesny, Amanda skierowała kroki ku kolejnym
drzwiom.
- Jeszcze jeden salon? - zapytała, naciskając na klamkę.
- Nie wchodz tam - ostrzegł Jack, lecz zdążyła już wsunąć głowę do środka.
W fotelu siedział stary mężczyzna. Okryte kocem nogi wsparte miał o obity skórą
podnóżek. Sądząc z wielkiej ilości książek na sięgających sufitu półkach, pokój niegdyś peł-
nił rolę biblioteki, teraz jednak służył za sypialnię. Na stoliku przy łóżku pełno było pudełek i
buteleczek z lekami. Obok stała butla z tlenem z podłączoną do zaworu maską.
- Kim pani jest? - spytał ze złością mężczyzna. - Mówiłem już, że nie życzę sobie, żeby
jacyś dziennikarze pętali mi się po domu. Proszę natychmiast wyjść.
Jack objął Amandę ramieniem.
- To Amanda Morrison, tato. Jest moją znajomą. Pracujemy razem w szpitalu.
- Zabierz ją stąd. To przez ten cholerny szpital zaczęli nas teraz nachodzić. I to tylko
dlatego, że jakaś geriatryczna ekssłużąca postanowiła urządzić tu urodziny! - John Armstrong
zaniósł się głośnym kaszlem. Widząc, że zaczyna tracić oddech, Amanda odruchowo
przysunęła mu do ust szklankę z wodą. Starzec odepchnął jej dłoń i utkwił w niej gniewne
spojrzenie.
- Chyba cię już kiedyś widziałem?
- Nie sądzę, panie Armstrong.
- Doktorze Armstrong, jeśli łaska. Jesteś pielęgniarką?
- Tak.
- Więc musiałem cię spotkać w szpitalu... - Starzec z trudem łapał powietrze. Jack
sięgnął po maskę z tlenem.
- Pomogę ci ją założyć, tato.
- Zostawcie mnie w spokoju. Zawołaj panią Bennett i idzcie stąd. I tak nie możesz mi
pomóc, więc pozwól zadziałać naturze. Wszystkim to wyjdzie na dobre.
53
S
R
Jack zacisnął usta, kładąc maskę na kolanach ojca.
- Dobrze, pójdę po panią Bennett.
Amanda jednak nie ruszyła się z miejsca, z przerażeniem wpatrując się w Johna
Armstronga. Jack poczuł, że ogarnia go gniew. Od początku podejrzewał, że zwiedzanie
domu i odgrzewanie przeszłości nie wróży niczego dobrego. Był wściekły na ojca za to, że
kazał mu odciąć się od korzeni, że umiera i dziedzictwo przodków niewiele go obchodzi. I na
Amandę, bo zobaczyła jego ojca w tym stanie i co gorsza wystraszyła się tak, jakby [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • absolwenci.keep.pl
  •