[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Specjalistami, którzy mieli położyć kres terrorowi - raz po raz wypływały te same stare
patentowane określenia, jak gdyby innych wcale nie było - byli dwaj młodzi policjanci, mający
dobre wyszkolenie w walce wręcz i w szybkim atakowaniu.
Martin Beck podszedł, porozmawiał z nimi.
Jeden, rudowłosy, nazywał się Lenn Axelsson. Uśmiechał się z tłumioną pewnością siebie,
co robiło sympatyczne wrażenie. Drugi poważniejszy, jasnowłosy, lecz również wzbudzający
zaufanie. Obaj byli ochotnikami, gdyż założeniem służby specjalnej, którą reprezentowali, było
dobrowolne zgłaszanie się do bardzo trudnych zadań.
Obaj robili wrażenie sprytnych i miłych, a spokój wobec czekającego ich zadania był niemal
zarazliwy. Odpowiedzialni ludzie, budzący zaufanie, znakomicie wyszkoleni. Pierwszorzędne siły,
jakich niewiele w całej załodze, zdolni, nieustraszeni, o inteligencji znacznie ponad przeciętną. Tak
teoretycznie, jak i przez ćwiczenia praktyczne dobrze przygotowani do wykonania tego, czego po
nich oczekiwano. Wydawało się, że wszystko powinno pójść łatwo i bez komplikacji. Ci chłopcy
znali swoją specjalność i byli całkowicie pewni. Axelsson żartował, przypomniał nawet pewien
epizod, kiedy to jako praktykant miał dość niefortunne zetknięcie z Martinem Beckiem - i śmiał się
z tego. Martin Beck wcale sobie wzmiankowanego wydarzenia nie przypominał, ale dla pewności
też się śmiał, choć nieco powściągliwiej.
Obaj policjanci byli dobrze uzbrojeni: kuloodporne kamizelki, takież ochraniacze na
brzuchu, stalowe hełmy z wizjerami. Zasadniczą ich bronią były lekkie skuteczne pistolety
maszynowe. Mieli także granaty z gazem łzawiącym na wszelki wypadek, a ich fizyczna sprawność
dawała gwarancję, że przy ewentualnym zetknięciu wręcz, z łatwością potrafią unieszkodliwić
osobnika takiego jak Ake Eriksson.
Plan ataku był uderzająco prosty. Człowiek z dachu zostanie wyeliminowany z gry przez
skoncentrowany atak pocisków z gazem łzawiącym, śmigłowce zniżą się nad dachem i spuszczą
obu komandosów po dwóch stronach atakowanego. Osaczony z dwóch stron i już porażony gazem
będzie mieć minimalne szanse.
Gunvald Larsson usposobiony był negatywnie wobec tego planu, nie mógł jednak, czy też
nie chciał potrudzić się wysunięciem innej propozycji, poprzestając na uwadze, że on mimo
wszystko wierzy raczej w możliwość ujęcia Erikssona od wewnątrz domu.
- Będzie, jak powiedziałem - oświadczył Malm. - Nic nie chcemy słyszeć o ryzykanctwie,
dość też mamy osobistego bohaterstwa. Ci chłopcy są szkoleni dla takich właśnie jak ta sytuacji.
Jesteśmy pewni, że im się uda, mają dziewięćdziesiąt procent szans. A sto procent pewności, że
jeden z nich wyjdzie z tego całkowicie nietknięty. Więc bez żadnych amatorskich propozycji.
Zrozumiano?
- Zrozumiano - powiedział Gmwald Larsson. - Heil Hitler!
Malm rzucił się, jakby go rozpalonym żelazem dotknięto.
- To sobie zapamiętam - powiedział. - Możecie być pewni.
Wszyscy pozostali spojrzeli na Gunvalda Larssona z wyrzutem, a stojący najbliżej Ronn
powiedział cicho:
- Strasznieś to głupio palnął.
- Tak uważasz - sucho stwierdził Gunvald Larsson.
Fazę końcową dramatu rozpoczynano spokojnie i systematycznie. Przez teren szpitala
przejechał samochód z zainstalowanym głośnikiem prawie w zasięgu widoczności z dachu. Ale
tylko prawie. Tubę głośnika nakierowano odpowiednio w stronę oblężonego domu, i zagrzmiał głos
Malma. Powiedział dokładnie to, czego można było po nim oczekiwać:
- Halo! Halo! Tu intendent Malm. Nie znam pana, panie Eriksson, i pan mnie nie zna. Ale
mogę panu dać słowo, że dla pana zabawa skończona. Jest pan oblężony, a mamy środki
nieograniczone. Nie chcemy jednak użyć siły w większym stopniu, niż to jest konieczne, mając na
względzie zwłaszcza kobiety, niewinne dzieci i pozostałe osoby cywilne znajdujące się w strefie
zagrożenia. Już dość, aż nadto dość nieszczęścia pan spowodował. Dajemy panu teraz dziesięć
minut, w ciągu których może się pan poddać dobrowolnie. Jak człowiek honoru. Apeluję do pana,
proszę mieć wzgląd na siebie samego, okazać ludzkie uczucia i przyjąć nasze warunki.
Dobrze to wypadło.
Ale odpowiedzi nie było. Nawet strzału.
- Ciekawe, czy on może uprzedził wydarzenie - powiedział Martin Beck.
Cóż, język jest rzeczywiście ubogi.
Dokładnie w dziesięć minut pózniej śmigłowce uniosły się w górę.
Zataczały szerokie kręgi z początku dość wysoko, potem każdy z innej strony zniżały się
nad dach z dwoma nadbudówkami i tarasem do trzepania.
Jednocześnie - dach górnych mieszkań zasypany został ze wszystkich stron pociskami z
gazem łzawiącym. Część z nich rozbijała okna i wpadała do wnętrza mieszkań, większość jednak
padała na dach i na taras.
Gunvald Larsson zajął pozycję najlepiej bodaj pozwalającą podążać za przebiegiem
końcowej fazy. Wlazł na dach domu Bonniera i ułożył się za balustradą. Gdy pociski gazowe [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • absolwenci.keep.pl
  •