[ Pobierz całość w formacie PDF ]

przemieścił się nad ląd w czasie przypływu?
Musiał do niej dotrzeć.
Pocieszała go tylko świadomość, że skoro jemu było tak trudno tam dojechać, płatny zabójca wynajęty
przez Gisonniego też miałby z tym kłopoty.
W końcu doszedł do domu z desek, za którym rozciągał się niewielki sad owocowy. Przy rozpadającej się
szopie stał stary pikap. W oknach domu nie paliło się światło, ale dostrzegł blady blask latarki. Na pewno z
powodu sztormu nie było prądu.
Kilkakrotnie zapukał do drzwi. Wyjący wiatr chyba całkowicie zagłuszył ten dzwięk. Wreszcie Beau
pchnął drzwi - otworzyły się, bo nie były zamknięte na zamek - i wsunął głowę do środka.
- Halo? Jest tu kto?
Wszedł do małej kuchni, ze startym linoleum na podłodze, laminowanymi blatami i przestarzałym
sprzętem gospodarstwa domowego.
- Nie ruszać się! - powiedział jakiś głos.
Po drugiej stronie ciemnego pomieszczenia stał starszy mężczyzna w białej koszulce bez rękawów i
mierzył do niego ze strzelby. Stojąca obok staruszka w fartuszku w kwiaty i papilotach skierowała światło la-
tarki prosto na Beau, oślepiając go.
Podniósł ręce, żeby się osłonić - nie wiedział, czy przed światłem, czy przed strzałem, który mógł paść w
każdej chwili.
- Chwileczkę! - zawołał. - Potrzebuję pomocy.
- Jesteś złodziejem? - zapytał staruszek, przyglądając mu się podejrzliwe. - Przestrzegali przed nimi w
telewizji.
- Złodziejem? - Zdziwiony Beau zastanawiał się, o co mogło chodzić. - Ludzie korzystają z okazji i
kradną? Ja nie jestem złodziejem.
Przysięgam.
- Więc kim? Dlaczego się tu kręcisz przy takiej pogodzie?
- Wylądowałem awaryjnie małym samolotem na waszym polu fasoli.
- Nie mamy fasoli. Uprawiamy tytoń.
Beau zacisnął zęby.
- Czyli na polu tytoniu. Właśnie tam wylądowałem. Zapłacę za wszystkie szkody. Ale pozwólcie mi
zadzwonić po pomoc.
Bał się, że nie mają telefonu albo że zaraz wyrzucą go za drzwi.
- Telefon wisi tam, na ścianie - powiedział staruszek, opuszczając strzelbę i patrząc na Beau.
- Jake! - krzyknęła przerażona staruszka.
- Cicho, Emmie. On nie kłamie. Te światła, które widzieliśmy, i ten dzwięk, to na pewno było lądowanie.
Mówiłem ci, że to nie UFO.
Beau znów pomyślał, że w innych okolicznościach by się roześmiał. Ale teraz podszedł do telefonu.
- Czy coś ci się stało? - zapytała żona Jake a.
- Nie, wszystko w porządku. - Podniósł słuchawkę, modląc się o sygnał.
Usłyszał go.
- Dziękuję - dodał pośpiesznie, wdzięczny za telefon i troskę kobiety.
- Do kogo dzwonisz? - zapytał staruszek.
Beau zamarł. Nie miał pojęcia, do kogo zatelefonować.
- Na policję - postanowił i wybrał numer.
Jordan patrzyła z przerażeniem i ulgą na ciało leżące u jej stóp. Z rany na czole mężczyzny płynął
strumyczek krwi, niknąc w czarnej przepasce na oku. Po uderzeniu rzezba wypadła jej z rąk i rozpadła się na
kawałeczki, które teraz pokrywały wykładaną płytkami podłogę.
Przez chwilę mogła tylko patrzeć.
Słysząc łomotanie drzwi wejściowych o ścianę, zdała sobie sprawę, co się stało.
- Spencer! - zawołała, ruszając w stronę schodów. - Spencer! Wracaj!
Ruszyła w dół, wiedząc, że musi go zatrzymać. Nie mogła pozwolić, żeby wybiegł sam w burzę. Kazała
mu uciekać, bo wydawało jej się, że to jedyna szansa na jego ocalenie, ale teraz obawiała się o jego życie.
Stawiając stopę na drugim stopniu, potknęła się o odłamek rzezby. Zachwiała się, próbując złapać
balustradę. Bezradnie machała rękami, ale było już za pózno. Spadała.
Wylądowała na podeście kilka stopni niżej. Poczuła silny, ostry ból skręconej kostki. Walcząc ze łzami
frustracji i niepokoju, podniosła się na nogi, kurczowo trzymając się balustrady.
- Spencer! - zawołała jeszcze raz.
Musiała zejść na dół. Jednak nie mogła stanąć na prawej nodze. Kuśtykała powoli, trzymając się poręczy,
raz po raz wołając chłopca. Upłynęło bardzo dużo czasu, zanim zeszła na piętro i dowlokła się przez korytarz
następnych schodów. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • absolwenci.keep.pl
  •